Dla
poetyckiego przedstawienia upływu czasu często służy cykl wegetacyjny. Na
obrazku najpierw pojawia się drzewko osypane białym lub blado-różowym kwieciem,
później pokryte gąszczem intensywnie zielonego listowia, przechodzącego
następnie w płomienne barwy, aby wreszcie skończyć w postaci czarnych nagich
konarów. Może być też nieco szerszy
krajobraz, ale zmienne warunki atmosferyczne i roślinność muszą być obecne ;)
To dość trafne przedstawienie, nie mam nic przeciwko.
Ale
równocześnie mam wrażenie, że to samo można by oddać za pomocą samego światła.
A konkretniej światła popołudniowo-wieczornego słońca. W marcu jego promienie
stają się ostre jak nóż, rozcinając krystaliczne niebo; późną wiosną i u progu
lata są pełne pasji i energii, niczym uwertura do Jeziora Łabędziego. Potrafią zamienić zwykłe betonowe bloki
mieszkalne i skłębione chmury w scenerię godną baśniowej opowieści ;) Z czasem
światło pozornie traci swoją porywczość, staję się nieco spokojniejsze i świadome
swojej mocy, ale jednocześnie nadal niesie ze sobą skondensowane emocje i pragnienia.
Jesienne zachody słońca osnuwają są delikatną mgiełką nieprzejrzystości, przepełniają nostalgią i wspomnieniami. Nie ma tu ostrości, promienie przypominają raczej
smugi farby na płótnie. Gasną i cichną, coraz bardziej rozmywając się wśród fioletowego
mroku. Zimą stają się jeszcze bardziej wycofane i senne, zanurzone w jakimś
dziwnym oddaleniu od świata.
Tak…
światło również zatacza odwieczny krąg narodzin i śmierci, blasku i przygasania…
Do tytułowej pory roku zostało jeszcze trochę czasu, ale wystarczy chwila z Baque od Slumberhouse, aby przenieść się na leniwą wędrówkę po polnych dróżkach oblanych właśnie takimi, lepkimi promieniami letniego słońca.