Istnieją
takie składniki perfum, które wzbudzają we mnie niezdrowe podniecenie (aż
przydałby się kwantyfikator mały na początku ;P). Analogicznie, istnieją też
takie, względem których pozostaje sceptyczna. Na przykład taka lawenda.
Nie
mogę powiedzieć, że jej zapach jest mi niemiły; co to, to nie. Wręcz
przeciwnie, chętnie stosuję w lecie lawendowe kremy chłodzące do stóp, nie
przeszkadzają mi żele pod prysznic, nie wspominając o lawendzie formie kwiecia surowego bądź suszonego – jeśli mój nos wystawiony jest na kontakt w miarę
krótkotrwały, nie mam nic przeciwko. Ma w sobie jednak coś takiego owa
fioletowa drobinka, co sprawia, że jako składnik perfum zaczyna mnie dość
szybko drażnić. Dlatego, gdy widzę lawendę w składzie nie dążę zbyt intensywnie
do poznania zapachu, ale nie jestem też nastawiona z góry negatywnie. Tak więc,
kiedy trafiło mi się Fourreau Noir
podeszłam do niego bez uprzedzeń, ale i bez zbytniego entuzjazmu.