środa, 11 grudnia 2013

Nie wszystko złoto, co japońskie ;)

Lubię zapach mojej skórzanej kurtki. Lubię zapach nowych, skórzanych butów. Nie przeszkadza mi zapach skórzanych pasków ani torebek.
Czemu więc moje spotkania z zapachami bazującymi na nutach skórzanych kończą się, w większości przypadków, trwałym urazem? Cuir Ottoman przyprawił mnie o mdłości, a Tuscan Leather od Toma Forda to jedno z najgorszych testowych doświadczeń.  Nie wiem więc czemu zapalam się jak głupia do perfum z leather w nazwie bądź w nutach… ;P No, może to zbyt mocne słowo, ale pałam jakąś niezrozumiałą chęcią poznania. Może przez sympatię do skórzanych kurtek… ;P
Dodatkowo, kiedy niecni marketingowcy z Blood Concept dołożyli black w nazwie i bąknęli coś o japońskich inspiracjach ciekawość znów zepchnęła sceptycyzm w kąt. Ochoczo zaopatrzyłam się w próbkę.
Teraz wszystko jasne, dziś będzie o Black Series 0.


poniedziałek, 23 września 2013

Powrót

Oj, trochę górnolotnie zabrzmiało, niech więc będzie powrocik ;)
Tym razem to nie lenistwo było przyczyną mojego milczenia, tylko nagły nawał zaległości (czyli poniekąd lenistwo… ^^) oraz późniejsze małe wakacje.
I właśnie na rozruch naspamuję dziś kilkoma obrazkami z mojego krótkiego wyjazdu :)

Może i nie do końca na temat, zważywszy na profil mojego bloga, ale co tam.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Blask

Uwielbiam ten moment, gdy na sali kinowej zapada ciemność, kończy się blok mniej lub bardziej przygłupich reklam i z czarnej głębi ekranu powoli wynurzają się pierwsze zarysy formujące się w otwarcie opowieści. Rozbuchane oczekiwania jeszcze szaleją, nieposkromione goryczą zawodu, która nierzadko wysuwa się na pierwszy plan, gdy w miarę trwania filmu coraz wyraźniej okazuje się, że z obiecanej magii będą nici
Podobnie ma się rzecz w momencie, gdy z cichym szelestem przewracam pierwsze strony nowej książki (ha, a gdy nowa książka jest częścią cyklu, to już w ogóle, jestem jak uzależniony na widok postawionego przed nim stymulatora ;P). Albo gdy odpalam nową, wyczekiwaną długo płytę.
I zupełnie podobnie jest, gdy rozrywam kopertę i wydobywam z niej niewielki, plastikowy bądź szklany walec zawierający mililitr lub dwa pachnącej cieczy, która wcześniej zdołała zasiać w moim umyśle demona rozbudzonych nadziei. Nie, nie naciskam od razu spustu atomizera (albo nie wyrywam wciśniętego koreczka, przy moich zdolnościach rozchlapując przy tym wokół połowę zawartości – jeszcze pół biedy jak większość tego na siebie, byle nie w oko, co mi się zdarzało ^^) – obracam fiolkę w palcach, pieszcząc umysł obietnicą niezapomnianych doznań.
O tak, przeciągam jak długo się da tę cudowną chwilę między ustami a brzegiem pucharu.

Cóż, kiedyś jednak trzeba zabrać się do rzeczy ;)

Nie dziwota, że gdzieś na mieliznach podświadomości kołacze się niepokój, bo oczekiwania balansują na krawędzi. Nie raz zdarzało się, że spadały z niej na sam dół, rozkwaszając się na pomidorową miazgę. Zdarzało się też, że niby zawisały gdzieś wpół drogi, i wtedy nie bardzo wiadomo, cieszyć się czy nie – bo w sumie nie jest źle, ale zachwytu też nie ma…
Ale gdy zdołały do końca utrzymać równowagę na cienkiej grani… - eksplozja nagromadzonych emocji, ekstatyczne katharsis, mentalny orgazm, whatever – miejsce w pamięci zapewnione. A w interesującym nas przypadku – natychmiastowa werbalizacja uczuć kłębiących się w duszy – chcę mieć flakon! ;P
Tak, kiedyś chcę mieć flakon Shams od Memo *_*


piątek, 9 sierpnia 2013

Dyskretny urok elegancji

Czego można oczekiwać po zapachu, który w swej nazwie obiecuje kadzidło? Na dodatek, gdy Guerlain twierdzi, że to kadzidło mityczne, dorzuca nawiązania do Wschodu, i do tego nazywa serię Les Déserts d’Orient?

Niektórzy potrafią wyobrazić sobie wiele; tak więc gdy Encens Mythique D’Orient wpadnie im w ręce, kreują sobie w umyśle obrazy iście rozbuchane. Lecz gdy przychodzi co do czego, okazuje się, że obędzie się bez aż tak dalekiej podróży; przyjęcie, na które otrzymaliśmy zaproszenie jest, co prawda w stylu orientalnym, ale odbywa się w pałacu znajdującym się z pewnością gdzieś w Europie.


niedziela, 28 lipca 2013

Μελαγχολία

Na przekór panującej aurze nie będzie dziś wcale sielsko, słonecznie i lepko. Za oknem gorąc niemiłosierny, słońce chlasta oczy promieniami ostrymi niczym sztylety, co nie przeszkadza temu, by w duszy mieszkał chłód i mrok ;P

Do nowego (no, w miarę nowego ;)) zapachu od Comme de Garçons podeszłam bez wielkich oczekiwań. Nie żebym miała jakieś obiekcje w stosunku do marki; przeciwnie wręcz, w końcu z tego domu wyszły takie dzieła jak Hinoki, Kyoto czy Avignon (monotematyczna jestem aż do przesady, wszędzie Japonia i gotyk ^^)… ale od kilku dzieł nic nie zdołało wzbudzić mojego galopującego zachwytu.
Ha, do czasu jednak! ;)
Black zachwyt wzbudził, wyznam, już na wstępie. Zachwyt narastający wraz z każdym kolejnym użyciem. 

wtorek, 23 lipca 2013

Żadnych sentymentów

Rzeknę butnie na wstępie, irys mi niestraszny!
Skłamałabym, gdybym stwierdziła, że to moja ulubiona nuta, ale zdecydowanie częściej jestem na tak, niż na nie. Przynajmniej jak dotąd; być może jeszcze nie spotkałam na swojej drodze prawdziwie potwornego irysa. ^^

W każdym razie jedno jest pewne – Iris Nazarena od Aedes de Venustas do gatunku potworów się nie zalicza. Choć faktem jest, że charakter ma trudny ;)


sobota, 6 lipca 2013

Nadanie tytułu mnie przerasta ;)

Jakoś tak wyszło, że pobijanie kolejnych rekordów w długości okresów milczenia przychodzi mi nadspodziewanie łatwo. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że tym razem wytrwam we względnej dyscyplinie i rekord padnie, ale względem ilości postów lipcowych ;)

Aby dać upust swojej irytacji i wyrzucić negatywne emocje zacznę od posta zgryźliwego.

O Dhan Al Oudh Al Nokhba od Rasasi naczytałam się dość już zanim go poznałam, wszelkie kontrowersje wokół tego zapachu nie były mi obce. Złakniona mocnych wrażeń, czułam nawet pewnego rodzaju ekscytację. I zaiste, mocne wrażenia mnie nie ominęły.
Koszmarnie mocne.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Szkice z rozpadu


Konstatacja, iż na bloga znów wkradł mi się hiatus jest chyba aż nazbyt oczywista ;) O tym, że jestem osobą haniebnie niezorganizowaną oraz zazwyczaj wałkującą i przemyśliwującą na dziesiątą stronę, wszystko co mam napisać lub powiedzieć chyba już kiedyś wyznawałam. Jeśli więc jakimś cudem istnieje ktokolwiek, komu brakowało moich wynurzeń przez miesiąc, to mogę jedynie obiecać, że postaram się zaprząc oporny umysł do bardziej efektywnych działań ^^

Są zapachy, które pozostawiają mnie oniemiałą z zachwytu (lub wydającą z siebie głuchy jęk, w zależności od nastroju) – aczkolwiek zdarzają się one smętnie rzadko (choć być może gdyby miało to miejsce częściej nie byłoby w stanie wywołać takiego efektu).
Są takie, które na początku wydają się niespecjalnie atrakcyjne, jednak w miarę głębszych testów ujawniają swe porażające piękno i stają się równie pożądane, co te pierwsze.
Są też takie, które doceniam, poważam, i w ogóle, ale względem których żywszych uczuć wykrzesać z siebie nie umiem.
Są zapachy zwyczajnie ładne. A także te niespecjalnie ładne.
Są i w końcu koszmary zapachowe, kwalifikowane w ten sposób zazwyczaj czysto subiektywnie.
Ale zdarzają się również zapachy (lecz dzieje się to chyba równie rzadko, co w przypadku tych wspomnianych na samym początku), które wzbudzają we mnie czystą konsternację; po prostu sama nie wiem czy ostatecznie bardziej mnie pociągają czy odpychają.

I do tej ostatniej grupy zalicza się Coal od Andrei Maack.  

środa, 20 marca 2013

Yes, we are mad...


Rzut oka na zbiorek moich ulubionych zapachów zaowocował ostatnio zadziwiającą konstatacją – mój zachwyt nad większością z nich nie znajduje zrozumienia w najbliższym otoczeniu.
Z zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów jednym z liderów, jeśli chodzi o intensywność negatywnych reakcji jest Vikt marki Slumberhouse. 

Doskonale pamiętam, jak kiedyś po oszczędnym użyciu w ilości czterech psików (tak, to jest dla mnie ilość minimalna, tylko osławione Incense od Kamali dawkuję w ilości mniejszej, czyli psików dwóch lub trzech ;P ), odstawiłam właśnie flakonik na półkę, pogrążona w bliżej nieokreślonych rozmyślaniach, gdy usłyszałam z drugiego  pokoju pełen przerażenia krzyk mojej Mamy:
Co to jest?!
Po chwili dołączyło do niego wygłoszone podejrzliwym tonem przypuszczenie:
Wyperfumowałaś się?
(Tak na marginesie, to chyba dobrze świadczy o sile rażenia wzmiankowanych perfum XD)
W ramach testów porównawczych podetkałam odkorkowany flakon pod nos Siostrze, lecz i tu czekało mnie przykre zaskoczenie. Po ledwie pobieżnym kontakcie węchowym, Siostra najpierw lekko wytrzeszczyła oczy, a następnie stwierdziła, nie bez pewnego uznania w głosie:
Faktycznie, to dopiero jest smród.
(Ale czego spodziewać się po osobie, która taki skarb jak Bowmakers, uważa za największe paskudztwo w moim zbiorze ;) )
Czyż więc faktycznie możliwe jest, że Vikt is viscious?

poniedziałek, 4 marca 2013

Półgłos i półcień


Zgodnie z planem, wędrówki po oudowym uniwersum ciąg dalszy ;) Tym razem jeśliby chcieć podążyć zgodnie z sugestią zawartą w nazwie, to powinno się trafić do perskiego miasta na terenie dzisiejszego Iranu. Zapewne nie wzgardziłabym możliwością zobaczenia kilku zabytków i ruin, ale moje skojarzenia powędrują tym razem w innym kierunku.
Oud Ispahan może być niczym opowieść Szeherezady, jedną z setek historii, przepływających gdzieś całkiem blisko lub bardzo daleko, setki lat temu bądź wcale nie tak dawno. Tak więc w mojej głowie pojawiło się skojarzenie nieco odległe, ale w końcu skoro już tam zawitało, to dlaczego od razu je przepędzać? ;)

Aby wejść w klimat, ilustracja muzyczna na początek; moim skromnym zdaniem jedna z najpiękniejszych arii operowych. 


sobota, 9 lutego 2013

Czar formy


Będąc w nastroju malkontenckim, można dojść do wniosku, że wyszukanie filmu mającego umilić wieczór/noc to zadanie czasem karkołomne – przeglądając opisy kolejnych dzieł można rozbić się o przykrą konstatację rany, to już było tyle razy… (tak, wiem, wszystko już było ^^). Mnie to jakoś nie przeszkadza (moje malkontenctwo ogranicza się do wykonania), ale osoby które usiłuję namówić na wspólne oglądanie, czasem torpedują moje zapędy w ten sposób.

Cóż poradzić, skoro treść jest z grubsza znana, liczy się forma ;) A ta czasem może naprawdę zdziałać cuda i sprawić, że motyw zgrany do cna stanie się niezapomnianą historią. Bo na przykład ileż można nakręcić filmów gangsterskich, w których główny bohater, pozornie zimny zawodowiec, wpadnie w tarapaty przez niespodziewany przypływ uczucia? Albo filmów o zemście?

No, można wiele ;) I wiele z nich ulatuje z pamięci zaraz po obejrzeniu; a czasem nawet już w trakcie oglądania wiadomo, że do końca dotrwa się tylko z braku ciekawszych zajęć ^^
Ale zdarza się, że fabuła, która w streszczeniu nie zwiastuje niczego porywającego, nagle objawia się jako wciągająca opowieść; tak samo jak kolejny zapach z oudem w składzie zapada w pamięć bardziej niż inne.  

Nic więc dziwnego, że fan koreańskich filmów akcji zainteresuje się kolejnym tytułem obiecującym historię samotnego przestępcy szukającego zemsty na dawnym szefie (taak, kobieta też oczywiście musi być ^^); tak samo jak oczywistym wydaje się fakt, że miłośnik oudu zechce poznać kolejną kompozycję opartą na agarze, a jeszcze do tego, jak zobaczy labdanum w składzie, to w ogóle napali się na całego ;P
I dzięki temu człowiek odkrywa takie perełki jak Słodko-gorzkie życie albo Oud Imperial od Perris Monte Carlo ;)


poniedziałek, 4 lutego 2013

Skradający się


O tym, że oud zalicza się do moich ulubionych zapachowych składników zdarzyło mi się już zapewne napomknąć gdzieś między wierszami ^^ Tak więc fakt, że moda na perfumy z oudem w nazwie (i składzie) trwa nie stanowi dla mnie powodu do narzekań. Wręcz przeciwnie, im więcej oudów tym lepiej! Jest w czym wybierać i zawsze istnieje nadzieja, że odkryje się kolejny skarb. Dlatego kilka najbliższych recenzji (miejmy nadzieję, że nie potrwa to kilka miesięcy… ;P) zamierzam poświęcić perfumom w mniejszym bądź większym stopniu opartym na agarze.
Na dobry początek niech pójdzie jeden z moich ulubieńców, Oud Royal.