Oj,
trochę górnolotnie zabrzmiało, niech więc będzie powrocik ;)
Tym
razem to nie lenistwo było przyczyną mojego milczenia, tylko nagły nawał zaległości (czyli poniekąd
lenistwo… ^^) oraz późniejsze małe wakacje.
I
właśnie na rozruch naspamuję dziś kilkoma
obrazkami z mojego krótkiego wyjazdu :)
Może
i nie do końca na temat, zważywszy na profil mojego bloga, ale co tam.
A
konkretnie TO:
Było
ich więcej; niestety nie te, na których zależało mi najbardziej – Triumf Śmierci jest w Prado (obok
Ogrodu rozkoszy ziemskich, jeden z
nielicznych argumentów, sprawiających, że chciałabym pojechać do Madrytu ;)
), a Szalona Małgorzata w Antwerpii. Ale
Myśliwi na śniegu to mój numer trzy,
więc i tak byłam wzruszona ;)
No
i był jeszcze drugi powód, tam w środku:
Od
razu po wejściu zorientowałam się, że jest w ostatniej sali; mijałam kolejne
dzieła, starałam się skupić na Rubensach
i Memlingach, ale serce biło mi
szybciej, na myśl, że zaraz ujrzę TO:
Niestety,
za możliwość zrobienia własnego zdjęcia
Boshowi kazali dopłacać 5 euro do
biletu za 8. Skąpa jestem, poza tym fundusze miałam ograniczone, tym bardziej,
że to był ostatni dzień naszego pobytu. Uznałam, że wrażenia będę musiała
zachować w sercu, a nie w cyfrowej pamięci aparatu. No i w sumie skoro i tak
bez trudu można wydobyć Sąd Ostateczny
z odmętów Internetu…
Gotyk się zawsze obroni, ale były już na mojej
drodze katedry większe i dostojniejsze.
Wstęp
za darmo – oczywiście tylko do kraty, dalej trzeba płacić :)
A
wokół tabuny turystów, gwar, hałas i tłok. Idealna atmosfera dla chwili
obcowania ze średniowieczną doskonałością, nie ma co ;P
A
potem 343 stopnie i kolejne 4 euro. Warto było?
Wróciłyśmy
tam jeszcze kiedyś po zmroku, i muszę przyznać, że umiarkowane wrażenie natychmiast
prysło – półmrok, chwiejny blask świec, cudowne opary kadzidła i przytłumione głosy
wyśpiewujące modlitwy.
Zaliczyłyśmy
oczywiście też Schönbrunn.
Wraz
z setkami innych odwiedzających; po zapłaceniu horrendalnej ceny za bilet, musiałyśmy
czekać ponad godzinę, aż będziemy mogły wejść ;)
Nie
żywię aż takiej namiętności do postaci cesarzowej Elżbiety, jak reszta naszej grupy, ale w takich
miejscach łatwo puścić wodze fantazji i przenieść się w czasie.
No
dobra, może to prostu mnie niewiele
potrzeba ;P
A
tam trzymają Pocałunek ;)
Ma
dla siebie całą ścianę, czarne tło i wygaszone światła w pomieszczeniu, można
przysiąść na jednym z krzeseł i gapić się
do woli. Istna magia symbolu.
Wyznam
pewną rzecz – lubię kubeczki z Klimtem ;) (Nie, nie chcę żeby to
zabrzmiało, że jak Bosh to stoję z
nabożną czcią, a Klimt to na
porcelanę się nadaje; po prostu lubię kubki z malarstwem. Ale akurat wolę
inne dzieła niż Pocałunek…).
Chciałam nawet sobie jakiś przywieźć, ale po dwóch dniach miałam dość – na każdym
rogu sklep z pamiątkami, a tam orgia Klimtów,
Mozartów i Sisi– kubki, parasole,
długopisy, notesiki, podkładki pod kubki, torebki, misie (!), zapalniczki,
koszulki, chusteczki higieniczne, naparstki, popielniczki, talerze, wachlarze…
dziwne, że papieru toaletowego z Pocałunkiem
nie znalazłam.
Przez
moment poczułam, że mogłabym mieszkać w budynku takim, jak Dom Hundertwassera,
ale potem pomyślałam o tych wszystkich pielgrzymkach turystów codziennie pod
oknami…
Nie
zawsze było całkiem poważnie ;)
Nie,
ja nie zaliczyłam żadnej karuzeli. Pan z obsługi jednej z nich był ciekawy czym my jesteśmy, bo skojarzyłyśmy mu
się z jakąś parą artystów stylizujących się na XIX-wieczny cyrk :D
Jejejej!
Mają tam Neko Cafe!
Były
też ulice, te ładniejsze
I
te bardziej zwyczajne
Prawie
jak Zaułek Niewiernego Tomasza!
Były
też bulwary, równie syfiaste, co w Krakowie ;P
Ha,
nie mogłam darować sobie zdjęcia pozostałości murów z czasów rzymskich!
To nie mój styl,
ale tak powinna wyglądać opera! Ten budynek
w Krakowie to niby też opera, ale… no dobrze, nie kontynuujmy ;P
Z
naszych miejsc dla ludu, na czwartym
piętrze z boku, było widać nieco ponad połowę sceny, ale jak się wstało i
wychyliło, to było zdecydowanie lepiej ;) Za to akustyka genialna; gdy niecny
Mario Cavaradossi schował się w kąt sceny, w którym nijak nie mogłyśmy go dostrzec,
nadal idealnie słyszałyśmy E lucevan le
stelle.
I
na koniec pierwszego aktu palili PRAWDZIWE KADZIDŁO! Avignon na Tosce!
Piszczałam z zachwytu ;P
Nie
tylko duch został rozpieszczony, skierowałyśmy swą uwagę również ku bardziej
płochym rozkoszom ciała ;)
Nie
mówię, że zapragnęłam golonki i sznycla (tfu!),
ale po trzech dniach już rzygałam od nadmiaru cukru ;)
Cóż
rzec, podobało mi się. No i mają tam Bruegla i Bosha! Podróże to dobra rzecz ;)
Sąd Ostateczny
pochodzi stąd
Reszta
zdjęć moja.
Jakiż piękny powrocik! Cóż za wspaniały spam! :)))
OdpowiedzUsuńPokonanie 343 stopni i wydanie 4 euro bardzo rozsądne. Warto było po stokroć.
Cieszę się, że wróciłaś. :)
Za to ja się cieszę, że ktoś się cieszy z mojego powrotu ;)
UsuńTaki spam to jak skarb. :)
OdpowiedzUsuńWydaje się, że zaliczyłaś niezapomnianą wyprawę. Gratulacje!
Taki komentarz to skarb! ;P
Usuń