środa, 11 kwietnia 2012

Rzecz o nadmiarze

…aczkolwiek nie będzie tak poważnie, jak sugerowałby to tytuł ;)
Nie ma sensu ukrywać, że jestem fanką marki Slumberhouse. Miłości twórców do hip hopu, co prawda nie podzielam, graffiti mi nie przeszkadza (ale też niespecjalnie mnie interesuje), lecz w przypadku zapachów, dzieła panów z Portland wybitnie do mnie przemawiają. Na tyle, że po obdarzeniu uczuciem kilku z ich zapachów, liczyłam na to, że każdy kolejny dostarczy mi równie ekscytujących wrażeń.
Aż do momentu, kiedy nadziałam się na Ore ;)




Chociaż nie można zaprzeczyć, że pewnych wrażeń on mi jednak dostarczył – tyle, że niekoniecznie takich, na jakie liczyłam.
Otwarcie jeszcze nie zwiastuje przykrych doznań – jest dość lepkie i gęste, z wyczuwalną nutą kakao, jednak przyprawionego świdrującą szałwią. Zupełnie jakby likier Baileys wymieszać z jakimś odświeżającym płynem i jeszcze nieco wyostrzyć.
Przyznaję, jest nawet dość interesująco. Kieliszek Baileysa to całkiem przyjemna rzecz; słodycz złamana alkoholową ostrością. Zazwyczaj nie mam nic przeciwko temu, aby pokusić się o kolejny ^^ Ale na tym koniec w przypadku butelki z tą etykietą.

W Ore tymczasem do głosu dochodzą również nuty drzewne, robi się trochę bardziej mrocznie, zapach przez chwilę daje nadzieję, że podąży w kierunku gęstego, balsamicznego serca.
I faktycznie jest balsamicznie i gęsto, ale równocześnie gęstnieje również kakao, przywodząc na myśl lepką, czekoladową masę. Żeby to jeszcze była gorzka, przypalona masa! Ale nie; kakao jest puchate i pełne okrutnej, ulepnej słodyczy. Na domiar złego w tle ciągle zostaje ta nieszczęsna szałwia. Równie dobrze można by spożyć garnek rozpuszczonej mlecznej czekolady, a następnie wypłukać usta płynem odświeżającym. Brr...
Do mnie to zestawienie nie przemawia.


Czuję się tak, jakby ktoś kazał mi się upić Baileysem – niechybnie docieram do momentu, kiedy widok kawowej barwy płynu w kieliszku zaczyna przyprawiać mnie o mdłości, a do stanu nietrzeźwości jeszcze daleko. Połączenie słodyczy z rześką nutą powoduje, że zapach, który na początku był całkiem przyjemny nagle zaczyna wzbudzać wstręt.

Najgorsze jest to, że teraz już za każdym razem, gdy tylko czuję pierwszy, jeszcze znośny, akord Ore, od razu przypominam sobie, co będzie dalej.
I o ile wizja kaca nie zawsze potrafi zniechęcić do zaprzestania konsumpcji, o tyle groźba zamulenia skutecznie każe mi poprzestać na dwóch kieliszkach Baileysa i na odłożeniu resztki próbki Ore głęboko do pudełka ^^

I jeśli faktycznie podobnie pachnie balsam do ust Carmex, jak chce tego Fragrantica, to wiem czego powinnam się wystrzegać ;)

Źródła ilustracji:
cupcakeproject.com
foodwhirl.com

4 komentarze:

  1. Kiedyś kupiłam Carmex, paskudne, ropopochodne lepiszcze pachnące hmm, niezbyt zachęcająco. Ore nie wąchałam ale po tej recenzji wiem, że chyba nie powinnam o jego poznanie nazbyt zabiegać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kto wie, ponoć nigdy nie należy mówić nigdy ;P

      Usuń
  2. Też mam kłopot z Ore. Do tego stopnia, że nie wiem nawet, czy zapach przypadł mi do gustu czy też nie. ;))
    Rzeczywiście jest przyjemny (nawet bardzo imo), ale czy jako pachnidło codzienne, do całocielnego zlewania się...? Możliwe, że jak Ty równie szybko zaliczyłabym nie tyle glebę, co toaletę. :> Z nadmiaru słodkiego likieru. ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak próbowałam na początku nadgarstkowo, to właściwie nie było źle. Traumatyczne przeżycia zaliczyłam po użyciu globalnym ;P A teraz już samo otwarcie fiolki utwierdza mnie w przekonaniu, że nie chcę badać sprawy po raz kolejny ;)

      Usuń