Konstatacja,
iż na bloga znów wkradł mi się hiatus jest chyba aż nazbyt oczywista ;) O tym, że jestem osobą haniebnie niezorganizowaną oraz zazwyczaj wałkującą i przemyśliwującą na dziesiątą stronę, wszystko co mam
napisać lub powiedzieć chyba już kiedyś wyznawałam. Jeśli więc jakimś cudem istnieje
ktokolwiek, komu brakowało moich wynurzeń przez miesiąc, to mogę jedynie obiecać,
że postaram się zaprząc oporny umysł do bardziej efektywnych działań ^^
Są
zapachy, które pozostawiają mnie oniemiałą z zachwytu (lub wydającą z siebie
głuchy jęk, w zależności od nastroju) – aczkolwiek zdarzają się one smętnie
rzadko (choć być może gdyby miało to miejsce częściej nie byłoby w stanie
wywołać takiego efektu).
Są
takie, które na początku wydają się niespecjalnie atrakcyjne, jednak w miarę
głębszych testów ujawniają swe porażające
piękno i stają się równie pożądane, co te pierwsze.
Są
też takie, które doceniam, poważam, i w
ogóle, ale względem których żywszych uczuć wykrzesać z siebie nie umiem.
Są
zapachy zwyczajnie ładne. A także te niespecjalnie ładne.
Są
i w końcu koszmary zapachowe, kwalifikowane w ten sposób zazwyczaj czysto
subiektywnie.
Ale
zdarzają się również zapachy (lecz dzieje się to chyba równie rzadko, co w
przypadku tych wspomnianych na samym początku), które wzbudzają we mnie czystą
konsternację; po prostu sama nie wiem czy ostatecznie bardziej mnie pociągają
czy odpychają.
I
do tej ostatniej grupy zalicza się Coal od
Andrei Maack.