Konstatacja,
iż na bloga znów wkradł mi się hiatus jest chyba aż nazbyt oczywista ;) O tym, że jestem osobą haniebnie niezorganizowaną oraz zazwyczaj wałkującą i przemyśliwującą na dziesiątą stronę, wszystko co mam
napisać lub powiedzieć chyba już kiedyś wyznawałam. Jeśli więc jakimś cudem istnieje
ktokolwiek, komu brakowało moich wynurzeń przez miesiąc, to mogę jedynie obiecać,
że postaram się zaprząc oporny umysł do bardziej efektywnych działań ^^
Są
zapachy, które pozostawiają mnie oniemiałą z zachwytu (lub wydającą z siebie
głuchy jęk, w zależności od nastroju) – aczkolwiek zdarzają się one smętnie
rzadko (choć być może gdyby miało to miejsce częściej nie byłoby w stanie
wywołać takiego efektu).
Są
takie, które na początku wydają się niespecjalnie atrakcyjne, jednak w miarę
głębszych testów ujawniają swe porażające
piękno i stają się równie pożądane, co te pierwsze.
Są
też takie, które doceniam, poważam, i w
ogóle, ale względem których żywszych uczuć wykrzesać z siebie nie umiem.
Są
zapachy zwyczajnie ładne. A także te niespecjalnie ładne.
Są
i w końcu koszmary zapachowe, kwalifikowane w ten sposób zazwyczaj czysto
subiektywnie.
Ale
zdarzają się również zapachy (lecz dzieje się to chyba równie rzadko, co w
przypadku tych wspomnianych na samym początku), które wzbudzają we mnie czystą
konsternację; po prostu sama nie wiem czy ostatecznie bardziej mnie pociągają
czy odpychają.
I
do tej ostatniej grupy zalicza się Coal od
Andrei Maack.
Wedle
zamierzeń zapach ma być odzwierciedleniem szkiców węglem na papierze, jak i
całego procesu twórczego kryjącego się za ich powstaniem.
Kiedyś,
jakoś na etapie liceum i wczesnych studiów bodajże, gdy miałam fazę chcę zostać grafikiem i rysować komiksy
namiętnie bazgrałam, szkicowałam, mnożyłam pozaplatane ornamenty, kanciaste twarze
o smutnych oczach, miecze i łuki na marginesach (jak widać
zawsze byłam monotematyczna ;P) i wyobrażałam sobie, że to co
robię do czegoś się nadaje. Spuszczę miłosiernie zasłonę milczenia na efekty
moich starań ;) (Aczkolwiek przez chwilę mogłam próbować
się wykazać, gdy później kazano mi rysować garczki, groty i kości. Niestety, wtedy także nie odkryto we mnie iskry geniuszu ;P)
Pamiętam
jednak suchą woń papieru i ciepło-zimny zapach węgla. I coś z tego wspomnienia
faktycznie odnajduję, gdy zbliżam do twarzy nadgarstek muśnięty odrobiną Coal.
Otwarcie
rysuje się intensywnie pieprzowym, wiercącym w nosie akordem roztartym na
płacie suchego papieru. Powiew papirusu, który się tu objawia jest na szczęście
słabo wyeksponowany – znaczy na szczęście
dla mnie, bo do nut trawiastych w perfumach podchodzę z umiarkowanym entuzjazmem.
A tutaj wszystko jest dodatkowo wysuszone na wiór, chciałoby się rzec,
pozbawione wibrujących i soczystych przejawów życia.
Dość
szybko do głosu dochodzi też suchy węgiel, początkowo chłodny i wyostrzony
jałowcem, a obrazy jakie szkicuje z jednej strony wzbudza niepokój, lecz
drugiej nie pozwala oderwać od siebie wzroku i przyciąga z hipnotyzującą mocą.
Szare smugi kadzidła
osiadają wśród czarnego pyłu gorzkimi nutami spalenizny; stara, dawno
wyprawiona skóra ociera się o policzek, niczym znoszona kurtka, na której oparliśmy
głowę.
Przez
moment nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że obecna jest tu jakaś chemiczna
nuta, coś jakby nadpalone kable. Dziwne to, wiem, ale nic nie poradzę ;) Obca i
turpistyczna, przywodząca na myśl kolejne stadia rozpadu i defragmentacji .
Z
czasem jednak przychodzi ocieplenie i do zapachu wkrada się subtelna nuta cedrowego
drewna i muśnięcie suchego paczuli. Suchego, ale nie gorzko-ziołowego, lecz
skręcającego w stronę przytulnej… słodyczy? Słodycz to być może jednak zbyt
mocne słowo, jednak nie da się ukryć, że zapach staje się jakby delikatniejszy.
Wrażenie gryzącego dymu rozwiewa się, a na skórze pozostaje jedynie wspomnienie
delikatnego poblasku ognia gdzieś w oddali… ognia, który obdarowując ciepłem, lecz równocześnie spala na popiół i obraca w niebyt.
Cóż
więc sprawia, iż Coal wywołuje we
mnie mieszane uczucia, skoro to, co napisałam powyżej wydaje się raczej
świadczyć o pozytywnych wrażeniach? Problem leży w tym, że dla mnie to bardziej
zapach do podziwiania niż do noszenia – w użyciu globalnym staje się odrobinę
zbyt męczący. Podobnie czułam się testując Petroleum;
fascynacja zamieniała się w irytację, gdy zapach zaczynał stawać się zbyt
nachalny. (Aczkolwiek skrycie podejrzewam, że ta nieszczęsna skóra mnie drażni,
bo generalnie inne nachalne i killerowate zapachy jakoś mi nie przeszkadzają…
^^).
Absolutnie
jednak nie mam zamiaru pozbywać się mojego sampla i do testów szczerze
zachęcam, bo zaiste zapach jest ich wart.
Wszystkie
ilustracje to rzecz jasna obrazy Zdzisława Beksińskiego; można ich znaleźć w
Internecie multum, chociażby tu
No patrz, akurat tak sobie zajrzałam tutaj z głupia frant i co? Świeży wpis! :)I to jaki... Dawno nie czułam się tak zachęcona recenzją czegokolwiek. :P Na pewno w dużej mierze jest to zasługa idealnego powiązania tekstu z obrazami Beksińskiego, ale fakt faktem - t o powąchać MUSZĘ. I nie zniechęcają mnie nawet palone kable. Uważaj, bo zaczynam na poważnie rozważać termin dogodny do zwalenia Ci się na łeb!
OdpowiedzUsuń