czwartek, 16 lutego 2012

Miłość przykryta kurzem

Walentynki minęły, więc mogę z czystym umieścić wpis z takim tytułem, zachowując jednocześnie postawę osoby odpowiednio ironicznej i pogardzającej tego typu wynalazkami ;)

Z drugiej strony, to może wydawać się dość smutne, że dziś często pierwszym skojarzeniem pojawiającym się w głowie na hasło „film o miłości” staje się koszmarna zbitka pod tytułem „komedia romantyczna”. Łatwo zgadnąć, że nie należę do fanów gatunku ;) Nie chcę generalizować, wszak wszędzie zdarzają się filmy lepsze i gorsze, jednak jakoś tak wyszło, że w większości wypadków pozostaje obojętne na perypetie młodych atrakcyjnych ludzi, niby niedobranych, kłócących się i przekomarzających przez pół filmu, aby w połowie odkryć, że jednak coś ich łączy, że pierwsze wrażenie było błędne. Nudzą mnie przeszkody, które ci cudowni bohaterowie muszą pokonywać na swej drodze do szczęścia, nie śmieszą niby-zabawne dialogi, wywracam oczami na końcu, gdy zakochani toną w objęciach na tle odpowiednio romantycznego pejzażu.
Jestem, jak widać, malkontenką. Wredną, czepialską i sarkastyczną. Ale przecież nie jestem osobą pozbawioną uczuć ;) Nie oszukujmy się, miłość to wdzięczny temat na opowieść. Ale to wszystko może wyglądać inaczej. 



Wystarczy przenieść się wraz z panem Wong Kar Waiem do Hongkongu lat 60-tych XX wieku. Tutaj rozgrywa się akcja Spragnionych miłości, w mojej subiektywnej ocenie jednego z najpiękniejszych filmów. Bohaterów połączy przypadek; fakt, że wynajmują sąsiadujące ze sobą pokoje w zatłoczonej kamienicy oraz odkrycie, że ich współmałżonkowie mają ze sobą romans. Brzmi mało oryginalnie? Być może, ale przecież wszak wszystko kiedyś już było ;) W końcu nie chodzi tylko fabułę, ale też o sposób podania.
Uczucie pomiędzy tą dwójką rozwija się powoli i dyskretnie, cały czas balansując na granicy niedopowiedzeń i ukradkowych spojrzeń. Próżno tu szukać gwałtownych wyznań i uniesień, ale czyż namiętność musi być mniejsza, jeśli jest przeżywana w milczeniu?
Emocje wydają się być wręcz namacalne dzięki hipnotyzującym zdjęciom i melancholijnej muzyce w tle. Zwyczajne czynności urastają do pełnych wyrazu obrazów; nawet unoszący się w powietrzu dym papierosowy może zyskać znamiona ulotnego piękna.


Nie mam pojęcia jakich perfum używała Li-Zhen, ale myślę, że spokojnie mogłaby to być Mitsouko*.
Poznałam ją w zasadzie przypadkiem (Mitsouko, nie Li-Zhen J), trochę z ciekawości, trochę zwabiona japońską otoczką, trochę zachęcona entuzjazmem rozbierającej flakon Wizażanki ;) Jeszcze kilka lat temu na hasło szypr skrzywiłabym się tylko i ewentualnie wygłosiła niepochlebny komentarz na temat staroświeckości. Tymczasem teraz… niedobrze, przepadłam!

W pierwszej chwili zapach uderza wibrującym akordem bergamotki, który jednak bardzo szybko wycisza się, złagodzony różą i brzoskwinią, następnie pozwalając wygrać pierwsze skrzypce nutom miękkiego mchu i suchych przypraw (z wyczuwalnym cynamonem). Z głębin, co prawda, wychyla się delikatnie lekki aromat ambry, nieco duszny i cielesny, ale w tym wykonaniu znoszę go zupełnie bezboleśnie – nie jest to na szczęście cielesność piżma, której nie znoszę i która sprawia, że większość perfum zbudowana wokół tego składnika przyprawia mnie o traumatyczne przeżycia. Mitsouko zyskuje uwodzicielski wymiar, ale nieco przysłonięty, niby półprzejrzystym woalem. 

Pudrowa, ale nie mdła, targana namiętnościami, wydaje się do końca nie zdradzać swojego prawdziwego oblicza, ukrytego za maską konwenansu. Jej czar jest zdecydowanie niedzisiejszy, a piękno porównywalne z urokiem starych, czarno-białych fotografii, z nieco już pozaginanymi rogami, ale ciągle wyrazistych i czule obejmujących  fragmenty historii dawno zapomnianych. 

Podsumowaniem niech będzie jeden z najpiękniejszych fragmentów filmu. Niby nic się nie dzieje, ale wystarczą odpowiednio namalowane kadry i niesamowita muzyka, aby ze zwyczajnej sceny wchodzenia po schodach wyczarować czystą poezję i subtelną zmysłowość.


*odnoszę się do wersji EDP; znam tylko tę
Pierwsza ilustracja za www.stopklatka.pl
Źródłem drugiej jest www.wkw-inthemoodforlove.com 

6 komentarzy:

  1. Cześć! :)
    Wiesz co? Komedie romantycznie amerykańskie, brytyjskie czy francuskie (dobra, te pierwsze najrzadziej.. ;) ) jeszcze czasem potrafią jakoś się wybronić, da się je obejrzeć nie przysypiając, ale dla polskich nadziei nie widzę.
    Kiedyś, konkretnie w drugi dzień Bożego narodzenia kilka lat temu, postanowiłyśmy z siostrą urządzić sobie wieczór filmów. Ale wyłącznie takich wciągających albo zabawnych, z odmóżdżaczami włącznie. Na przygotowanym stosiku znalazła się też polska komedia "Nie kłam kochanie". Więc włączyłyśmy ją, pełne jak najlepszych chęci oraz całego morza wyrozumiałości dla gatunku, z twardym zamiarem jeśli nie obejrzenia, to choć zabawnego komentowania akcji. [a musisz wiedzieć, że zakres tolerancji mamy spory, z bollywoodzkimi filmami włącznie] I wiesz co? Wytrzymałyśmy niecały kwadrans. Tam już nawet wyśmiewać nie było czego! :O Dno. Tragiczne, nieświadome siebie dno. Czy więc można się dziwić, że kolejną płytą, jaka trafiła do naszego odtwarzacza był jakiś horror? ;)

    Coś jeszcze?
    Aha. Mitsouko piękna. ;) "Spragnieni miłości" takoż; nie zachwycają, ale film hipnotyczny. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, skłamałabym gdybym rzekła, że nigdy mi się nie zdarza oglądać... ;P Ale co do polskich, to mam podobne zdanie.

      Usuń
  2. Jak miło jest znaleźć Twój blog!
    A na nim recenzję tak ważnego dla mnie zapachu, perfum, w których jestem bardzo ludzko i bardzo zmysłowo zakochana. Myślę że urok Mitsouko w dużej części kryje się w niedopowiedzeniu, w filmie Spragnieni Miłości też jakby nic nie dzieje się do końca- gesty niedokończone, urwane słowa wiszą w przestrzeni, bohaterowie przeżywają emocje w sobie, nie epatują nimi, nie rozgłaśniają ich nie obnoszą się z nimi- a jednak świetnie wiemy, że obcujemy z jakąś ostatecznością, potęgą, prawdą.

    A komedii nie lubię. Nieważne, romantycznych czy nie. Oglądając doświadczam powidoku "smutku komika" i wcale mi nie do śmiechu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miłe słowa ;)
      (A Mitsouko to w zasadzie została "odkryta" dzięki Tobie)

      Usuń
  3. Zakochana jestem W Shalimar, ale czuję, że dojrzałam do Mitsouko. Jestem coraz bardziej ciekawa tego zapachu. Piękna opowieść o miłości? O perfumach? O miłości do perfum...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A zaiste, Mitsouko warta jest testów, szczerze zachęcam ;) Jak na razie mój numer jeden spośród zapachów określanych jako "retro".
      Chociaż nie, przecież jest jeszcze Habanita ;)

      Usuń