sobota, 18 lutego 2012

Samotność ekscentryka

“Chcę być żywym dziełem sztuki” – mawiała markiza Luisa Casati. 
Czy jej się to udało, czy też nie, może pozostawać kwestią dyskusyjną, jednak nie da się zaprzeczyć, że osobowością była nietuzinkową.

Luisa Adele Rosa Maria von Amann urodziła się w rodzinie bogatych mediolańskich przemysłowców, świeżo obdarzonych tytułem książęcym. Ponoć już od dzieciństwa odróżniała się od rówieśników; nieśmiała i stroniąca od zabaw z rówieśnikami, godzinami potrafiła podziwiać renesansowe dzieła i przeglądać żurnale z paryską modą. Inspiracją dla niej stały się aktorka Sarah Bernhardt oraz cesarzowa Teodora, których wizerunki natchną ją w późniejszych czasach do farbowania włosów na rudo i obrysowywania oczu czarną kredką. Przez większość okresu swojego małżeństwa z markizem Casati pozostawała z nim w separacji, bulwersując konserwatywną opinię publiczną licznymi romansami i niekonwencjonalnym stylem życia. Z czasem stanie się symbolem wyrafinowanej elegancji i sztandarowym przykładem demonicznej femme fatale swojej epoki.  

The door to the room where we sat chatting suddenly opened. A dead woman entered. Her superb body was modelling a dress of white satin that was wrapped around her like a shroud and dragged behind her. A bouquet of orchids hid her breast. Her hair was red and her complexion livid like alabaster. Her face was devoured by two enormous eyes, whose black pupils almost overwhelmed her mouth painted a red so vivid that it seemed like a strip of coagulated blood. In her arms, she carried a baby leopard. It was the Marchesa Casati.*

W dzisiejszych czasach z pewnością zostałaby nazwana ikoną mody. Zielone ogromne oczy podkreślała sztucznymi rzęsami, ostrym makijażem i zakraplała belladonną. W latach 20-tych i 30-tych jej zdjęcia regularnie ukazywały się w Vogue'u, gdzie określano ją jako dziwną i fantastyczną markizę. Uwielbiała urządzać wykwintne przyjęcia i maskarady, na których olśniewała wymyślnymi strojami; zamiast biżuterii oplatała wokół szyi żywego węża boa; paradowała odziana jedynie w futra, wśród gepardów oprowadzanych na smyczach wysadzanych diamentami. W jej weneckim pałacu tańczyła Isadora Duncan, oczarowała Roberta de Montesquiou i wywarła niezapomniane wrażenie na Colette i Elsie Schiaparelli. Gdyby mianem dandysa można określić kobietę, markiza Casati pasowałaby idealnie.



Jakież to perfumy skłoniły mnie do takiego wstępu? ;)
Nigdy nie należałam do fanów paczuli. Nie mogę powiedzieć, żebym nie lubiła tej nuty; po prostu zapachy zbudowane wokół tego składnika pozostawiały mnie dość obojętną. Nie wzbudzały we mnie negatywnych uczuć, ale też nie budziły specjalnego zainteresowania.
Sytuacja zmieniła się gdy poznałam Borneo 1834

Paczula wyczuwalna jest od samego otwarcia; nie jest to jednak jej piwniczne, wilgotne wydanie. Tutaj od początku do końca jest ona sucha i ostra, niczym wspomnienie dawno minionych czasów, kiedy na chwilę pusta obecnie sala secesyjnego pałacu znów wypełnia się gwarem przeplatających się ze sobą rozmów, w powietrzu snują się smugi papierosowego dymu, a elektryczne oświetlenie odbija się niezdrowym blaskiem w błyszczących oczach gości.
Krok w krok za paczulą podąża palone kakao, dymne i mroczne. Podobnie pachnie gorzka czekolada, kiedy czasem podczas jej roztapiania kropla nieopatrznie wycieknie na brzeg garnka lub płytę kuchenki - słodycz zaprawiona gorzkim aromatem spalenizny. Czarna i szorstka, jednak równocześnie fascynująca i niepozwalająca o sobie zapomnieć. Pomiędzy nimi, niczym sieci, snuje się labdanum ciągnąc tę upajającą kompozycję w odmęty narkotycznego obłędu i szaleńczego pragnienia nieśmiertelności.
Borneo ma w sobie coś z aury niepokojącej dekadencji; roztacza czar oplatający lepkimi mackami i bez trudu skłaniający do tego, iż podąża się za nim coraz głębiej w rozmytą otchłań.


Epilog historii markizy Casati jest dość smutny; ostatnie lata życia spędziła w Londynie, żyjąc w biedzie i zapomnieniu (w porównaniu z jej wcześniejszym statusem...). Została pochowana na cmentarzu Brompton, a na jej grobie wyryto sentencję pochodzącą z Antoniusza i Kleopatry "Age cannot wither her, nor custom stale her infinite variety."
Świat mody końca XX i początku XXI wieku upomniał się jednak o postać markizy; w swoich kolekcjach nawiązywali do niej John Galliano, Karl Lagerfeld, Zac Posen; powstała w 2005 roku marka Marchesa została tak nazwana na jej cześć; inspirowaniem się Luisą Casati nie kryje Dita von Teese.
Cóż, nie da się ukryć, że markiza w jakimś stopniu zyskała nieśmiertelność.

*Cytat to wypowiedź Gabriela Louisa Pringué'a; pochodzi ze strony www.marchesacasati.com
Pierwsza ilustracja z dysku, nie pamiętam skąd ;)
Druga za flickr.com
Trzecia to Tilda Swinton wystylizowana podczas sesji zdjęciowej na markizę Casati, silentstoryteller.typepad.com

2 komentarze:

  1. Pprzełom minionego wieku, przesilenie fin de siecle i początek wieku XX były czasem znacznie bardziej barwnym niż przełom który dokonał się za naszego życia. Nawet celebryci uszyci byli nie z jednej materii, podług jednego kształtu. Oryginalność wymyślana była nie przez sztab stylistów i speców od wizerunku a dziwaczność miała swój gatunkowy ciężar. Szkoda, że te czasy minęły- choć pewnie leopardy i boa, które Markiza traktowała jak żywą biżuterię nie boleja nad tym zbytnio.

    Zazdroszczę Ci tego jak układa się na Tobie Borneo. Na mnie to paczula zepsuta, zatęchła, ciężka i spleśniała, to jedna z moich większych zapachowych traum.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, ja mam słabość do estetyki tamtego okresu... co nie zmienia faktu, że to w dużym stopniu zapewne też spojrzenie z perspektywy dzisiejszych czasów z dodatkowym "podkoloryzowaniem" ;)

      I właśnie Borneo mnie zaskoczyło; dotychczas paczula specjalnie mnie nie fascynowała. Na mnie Patchouly od Etro jest dość średnie; pamiętam jak miałam próbkę, to wydało mi się strasznie suche i "zakurzone"; z kolei Patchouly od Profumum to wypisz-wymaluj wilgotna piwnica ;)

      Usuń