Dla
poetyckiego przedstawienia upływu czasu często służy cykl wegetacyjny. Na
obrazku najpierw pojawia się drzewko osypane białym lub blado-różowym kwieciem,
później pokryte gąszczem intensywnie zielonego listowia, przechodzącego
następnie w płomienne barwy, aby wreszcie skończyć w postaci czarnych nagich
konarów. Może być też nieco szerszy
krajobraz, ale zmienne warunki atmosferyczne i roślinność muszą być obecne ;)
To dość trafne przedstawienie, nie mam nic przeciwko.
Ale
równocześnie mam wrażenie, że to samo można by oddać za pomocą samego światła.
A konkretniej światła popołudniowo-wieczornego słońca. W marcu jego promienie
stają się ostre jak nóż, rozcinając krystaliczne niebo; późną wiosną i u progu
lata są pełne pasji i energii, niczym uwertura do Jeziora Łabędziego. Potrafią zamienić zwykłe betonowe bloki
mieszkalne i skłębione chmury w scenerię godną baśniowej opowieści ;) Z czasem
światło pozornie traci swoją porywczość, staję się nieco spokojniejsze i świadome
swojej mocy, ale jednocześnie nadal niesie ze sobą skondensowane emocje i pragnienia.
Jesienne zachody słońca osnuwają są delikatną mgiełką nieprzejrzystości, przepełniają nostalgią i wspomnieniami. Nie ma tu ostrości, promienie przypominają raczej
smugi farby na płótnie. Gasną i cichną, coraz bardziej rozmywając się wśród fioletowego
mroku. Zimą stają się jeszcze bardziej wycofane i senne, zanurzone w jakimś
dziwnym oddaleniu od świata.
Tak…
światło również zatacza odwieczny krąg narodzin i śmierci, blasku i przygasania…
Do tytułowej pory roku zostało jeszcze trochę czasu, ale wystarczy chwila z Baque od Slumberhouse, aby przenieść się na leniwą wędrówkę po polnych dróżkach oblanych właśnie takimi, lepkimi promieniami letniego słońca.
Miasto
i ludzie zostały daleko, wokół widać tylko pola rozciągnięte na pagórkowatych
zboczach, na horyzoncie majaczy linia lasu. Piaszczysta droga wije się wśród
falujących łanów dojrzałego zboża, gdzieniegdzie już zebranego w snopy. Słońce
powoli zaczyna chylić się ku zachodowi, ale ciągle parzy skórę na odkrytych
ramionach. Z okolicznych rowów i kęp wysokich traw dobiega jednostajna muzyka
świerszczy, czasem z chaszczy dobiega cichy szelest i trzepot skrzydeł polnego
ptaka.
Baque
otwiera się otulającym akordem miękkiej ambry i słodkich owoców, doprawionych
nieco wanilią. Wystarczy na chwilę
zboczyć z dróżki, aby znaleźć się w starym sadzie, pełnym drzew obwieszonych
dojrzałymi morelami. Owoce są dojrzałe i tak miękkie, że bez trudu rozdwajają
się w rękach. Miąższ wręcz rozpływa się w ustach, a lepki sok brudzi palce.
Słodycz
moreli miesza się z akordem słomy i siana, suszącego się w wysokich stogach. Rozrzucone
gdzieniegdzie źdźbła szeleszczą pod stopami, a na boki nerwowo uciekają
spłoszone myszy i podskakujące w popłochu koniki polne.
Zapach
gęstnieje i staje się nieco bardziej esencjonalny. Pojawiają się nuty
wyschniętych liści tytoniu, porozwieszanych na sznurach rozpiętych pomiędzy tyczkowatymi
palikami. W to wszystko zostaje ładnie wpleciony akord cedrowego drewna.
Gdy
docieramy do zagajnika, naturalnym wydaje się pomysł, aby na chwilę usiąść w półcieniu
rzucanym przez poruszane delikatnymi powiewami wiatru gałęzie. Wyraźnie
wyczuwalny staje się miód, z tym, że jest to jeden z tych gęstych i ciemnych
miodów; jak dla mnie spadziowy, ewentualnie gryczany. W tym momencie w Baque zaczyna pojawiać się też typowa dla
większości Slumberhouseów baza, która
kojarzy mi się z balsamiczno-żywicznym syropem.
Na chwilę struchlałam, pomna
tego, w co przemienił się na mojej skórze Ore;
ale nie – w tym przypadku nie ma mowy o morderczej ulepności i mdlącej słodyczy,
chociaż gdzieś tam w tle czai się ta sama groźba ;)
Słońce
zawisa nad horyzontem, rozlewając na niebie złocistoróżową poświatę, świerszcze
niestrudzenie wygrywają wieczorny koncert. Upał nieco słabnie, wyrywając z
letargu drzemiące w ciągu dnia istoty. Istna sielanka.
Tylko
jedna mała wada – wodząc nosem po przedramieniu z zachwytem oddaje się
malowaniu wyimaginowanego obrazu, obawiam się jednak, że użyty globalnie, w
moim przypadku Baque mógłby okazać
się odrobinę zbyt męczący. Ale może to kwestia odpowiedniego nastroju ;)
Źródła ilustracji:
Pierwsze: national-geographic.pl, autor Rene66
Drugie: krajobrazy.pl
Trzecie: moje, stare ;)
Wciąż jeszcze łudzę się, że znajdę zapach Slumberhouse dla siebie. Czy w jest "tabaza", lukrecjowo- słodka, ta o której pisała Dominka?
OdpowiedzUsuńJeśli jest- to pachnidło zdecydowanie nie moje.
Ona jest prawie zawsze ;) Na mnie jedynie w Jeke i w Rume (chociaż tu jednak się pod koniec troszeczkę przebija) jest skutecznie "zagłuszona".
UsuńSzczerze mówiąc, też męczy mnie w nadmiarze; najgorszy pod tym względem okazał się dla mnie Ore. W Norne również jest wyraźna, aczkolwiek tutaj nie odbierałam jej tak traumatycznie jak Ty ;)
A w Baque, owszem, po pewnym czasie robi się dość wyczuwalna; nie da się ukryć, że to ta sama rodzina.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńEch, szkoda. To co napisałaś potwierdza moje przypuszczenia co do Jeke, brak slumberhousowej bazy sprawia, że zapach od razu jest mi przyjaźniejszy i łaskawszy.
OdpowiedzUsuńJeke to dobry zapach, ciekawie skonstruowany i niebanalny- ale nie "mój" niestety.
Usuń