Tak
się uroczo złożyło, że tym razem
zagłębię się w klimaty nadzwyczaj przyjemne – określane ogólnie jako dymne.
Wszystko rzecz jasna jest względne; wspomniane wyżej klimaty przyjemne są dla
mnie, lecz mam świadomość, że moje zachwyty często spotykają się z wymownym
wykrzywieniem warg osób, z którymi chcę się podzielić swoim odkryciem ;)
Pierwsza
z opisywanych kompozycji odwołuje się do tradycyjnych wierzeń i kultów ludów określanych
dziś zbiorczym mianem tradycji bądź kultury Missisipi. Chociaż tego typu
klasyfikacja to wynalazek dwudziestowiecznych badaczy i ówcześni mieszkańcy
tamtych terenów niekoniecznie musieli poczuwać się do bycia jakąś wspólnotą, to
jednak pewne elementy łączące bez trudu by się znalazły, a to wystarczy do
wysnucia odpowiednich teorii. No i w końcu ktoś musiał budować te kopce ;)
Nie
miejsce to jednak na analizę pojedynczych artefaktów, ważniejszy jest obraz,
który można na jej podstawie odtworzyć. Nieważne, że miejscami hipotetyczny i
być może trochę podrasowany, w końcu im ciekawszy, tym lepszy ;)
A
Mississippi Medicine od D.S. &
Durga na miano dzieła ciekawego zasługuje z pewnością.
Szczerze
mówiąc, po pierwszym teście byłam nieco zawiedziona. Spodziewałam się czegoś
bardziej zabójczego, ale być może w
tym miejscu wychodzi po prostu mój spaczony gust ^^ A teraz, im dłużej badam próbkę, tym bardziej jestem
skłonna przyznać, że pierwsze wrażenie było błędne. Powodów do zawodu nie ma ;)
Otwarcie
jest ostre i przesycone dziegciowym dymem, aczkolwiek próżno tu szukać
ekstremalnych doznań rodem z Fumidusa
Profumum Roma czy brutalnego natarcia Incense
Normy Kamali – a na takie doświadczenie liczyłam.
Szybko
jednak okazało się, że mniej intensywnie nie zawsze znaczy gorzej. Gorzkie smugi
brzozowego dymu zmieszanego z kadzidłem snują się blisko ziemi, unosząc co
jakiś czas w przestworza falę mistycznego zapachu. Nie jest to jednak gryzący,
agresywny dym; prędzej pajęczynowe opary towarzyszące burdonowym dźwiękom i
hipnotycznemu śpiewowi kołyszącego się jednostajnie szamana.
Wraz
z upływem czasu początkowa ostrość nieco słabnie, zupełnie jakby ognisko nieco
przygasło i teraz w palenisku jedynie tlą się przygasające węgle. Zapach jednak
nadal rozsnuwa swe nici – nieco złagodzony przez eterycznie-przestrzenny
cyprys, z którego sączy się delikatnie słodkawa nuta, muskająca zmysł
powonienia swym magicznym zaklęciem. Mississippi
Medicine powoli cichnie i rozwiewa się, stając się coraz bardziej
przyskórny, jednak potrafi dać o sobie znać, co jakiś czas ni stąd ni zowąd delikatnie
przypominając o sobie smugą palonej żywicy.
W
przypadku natomiast Cowboy Grass,
drugiego z dzisiejszych bohaterów, główną rolę odgrywa wetiwer. Ten fakt jest
wystarczającym powodem, aby wzbudzić zainteresowanie oddanego miłośnika tej
nuty. I zaiste, słusznie.
W
pierwszej chwili moje skojarzenia powędrowały w stronę Chaman’s party, jednak wetiwer wetiwerowi nierówny ;) O ile w szamańskiej imprezie był przede
wszystkim suchy i brudno-ziemisty, to tutaj mamy do czynienia z jego złagodzoną
wersją. Albo inaczej – nie jest pozbawiony ziemisto-dymnych aspektów (w końcu
to wetiwer ^^), jednak wydaje się zdecydowanie bardziej soczysty i zielony,
wibrujący i pełen soku. Zupełnie jak gdyby znaleźć się pośród morza dzikich
traw, falujących pod podmuchami wiatru. Puste przestrzenie prerii ciągną się aż
po horyzont, wokół nie uświadczysz żywej duszy.
Do
głównego bohatera szybko dołączają świeże zioła, szałwia i tymianek. Rozcieramy
w dłoniach grube liście i wiotkie łodygi, aby następnie dorzucić pachnącą
wiązkę do wieczornego ogniska. Zapach nabiera esencjonalnej słodyczy, stopniowo
gęstniejąc i stając się odrobinę żywiczny i kadzidlany.
Jeśli
Cowboy Grass ma opowiadać o Dzikim
Zachodzie, to faktycznie zdecydowanie bardziej niż do spędu bydła, nadaje się do napadów na banki, jak
chce tego oficjalne strona D.S.&Durga. Nie jestem zbytnią fanką westernów, ale myślę, że taki
młody Clint Eastwood do sportretowania zapachu nadałby się idealnie. Nieco
zadziorny, odpowiednio mrukliwy i trochę cyniczny. Trawa w nazwie się zgadza, ale to nie tylko kowboj, to
rewolwerowiec musiał być ;)
No
i cóż mogę rzec na koniec? Ameryka nie jest dla mnie przedmiotem szczególnej
fascynacji, ale opowieści duetu D.S.&Durga słucham jak urzeczona ;)
Źródła ilustracji:
nps.gov
telegraph.co.uk
Mississippi lubię, choć mnie wydaje się tylko" łagodniejszą wersją Fumidusa. Natomiast Cowboy Grass jeszcze nie poznałam. I chyba będę musiała się pospieszyć, bo teraz może szybko zniknąć. ;)
OdpowiedzUsuńZaś stylistyki westernowej po prostu nie-cier-pię. Fuj! O fascynacji, nawet nieszczególnej, nie może być mowy. ;) [więc jak mam Durgi opisywać? ;) Dylemacik taki mały ^^ ]
Za to czytało się Twoje słowa jak zawsze ciekawie. :)
Ano, coś z Fumidusa ma ;) Teraz już sama nie wiem, który bardziej mi się podoba. Być może to faktycznie kwestia "łagodności"; MM nie wywołał u mnie w domu żadnych żywszych komentarzy (może to już kwestia przyzwyczajenia ;p), natomiast przy Fumidusie obdarzono mnie podejrzliwym spojrzeniem i pełnym zaniepokojenia pytaniem "Znowu spaliłaś garczek?".
UsuńHeh, westerny też mnie specjalnie nie pociągają, ale kilka mi się zdarzyło przypadkiem obejrzeć (na zasadzie "z nudów").
Aj dziękuję, zakłopotanam jak zwykle... ^^
Brzozowy dym + kadzidło - to brzmi nader zachęcająco. Może jednak w końcu wybiorę się potestować te Durgi ;)
OdpowiedzUsuńA to zawsze warto ;)
Usuń