środa, 6 czerwca 2012

Indianie i kowboje


Tak się uroczo złożyło, że tym razem zagłębię się w klimaty nadzwyczaj przyjemne – określane ogólnie jako dymne. Wszystko rzecz jasna jest względne; wspomniane wyżej klimaty przyjemne są dla mnie, lecz mam świadomość, że moje zachwyty często spotykają się z wymownym wykrzywieniem warg osób, z którymi chcę się podzielić swoim odkryciem ;)

Pierwsza z opisywanych kompozycji odwołuje się do tradycyjnych wierzeń i kultów ludów określanych dziś zbiorczym mianem tradycji bądź kultury Missisipi. Chociaż tego typu klasyfikacja to wynalazek dwudziestowiecznych badaczy i ówcześni mieszkańcy tamtych terenów niekoniecznie musieli poczuwać się do bycia jakąś wspólnotą, to jednak pewne elementy łączące bez trudu by się znalazły, a to wystarczy do wysnucia odpowiednich teorii. No i w końcu ktoś musiał budować te kopce ;)
Nie miejsce to jednak na analizę pojedynczych artefaktów, ważniejszy jest obraz, który można na jej podstawie odtworzyć. Nieważne, że miejscami hipotetyczny i być może trochę podrasowany, w końcu im ciekawszy, tym lepszy ;)
A Mississippi Medicine od D.S. & Durga na miano dzieła ciekawego zasługuje z pewnością.




Szczerze mówiąc, po pierwszym teście byłam nieco zawiedziona. Spodziewałam się czegoś bardziej zabójczego, ale być może w tym miejscu wychodzi po prostu mój spaczony gust ^^ A teraz, im dłużej badam próbkę, tym bardziej jestem skłonna przyznać, że pierwsze wrażenie było błędne. Powodów do zawodu nie ma ;)

Otwarcie jest ostre i przesycone dziegciowym dymem, aczkolwiek próżno tu szukać ekstremalnych doznań rodem z Fumidusa Profumum Roma czy brutalnego natarcia Incense Normy Kamali – a na takie doświadczenie liczyłam.
Szybko jednak okazało się, że mniej intensywnie nie zawsze znaczy gorzej. Gorzkie smugi brzozowego dymu zmieszanego z kadzidłem snują się blisko ziemi, unosząc co jakiś czas w przestworza falę mistycznego zapachu. Nie jest to jednak gryzący, agresywny dym; prędzej pajęczynowe opary towarzyszące burdonowym dźwiękom i hipnotycznemu śpiewowi kołyszącego się jednostajnie szamana.

Wraz z upływem czasu początkowa ostrość nieco słabnie, zupełnie jakby ognisko nieco przygasło i teraz w palenisku jedynie tlą się przygasające węgle. Zapach jednak nadal rozsnuwa swe nici – nieco złagodzony przez eterycznie-przestrzenny cyprys, z którego sączy się delikatnie słodkawa nuta, muskająca zmysł powonienia swym magicznym zaklęciem. Mississippi Medicine powoli cichnie i rozwiewa się, stając się coraz bardziej przyskórny, jednak potrafi dać o sobie znać, co jakiś czas ni stąd ni zowąd delikatnie przypominając o sobie smugą palonej żywicy.

W przypadku natomiast Cowboy Grass, drugiego z dzisiejszych bohaterów, główną rolę odgrywa wetiwer. Ten fakt jest wystarczającym powodem, aby wzbudzić zainteresowanie oddanego miłośnika tej nuty. I zaiste, słusznie.




W pierwszej chwili moje skojarzenia powędrowały w stronę Chaman’s party, jednak wetiwer wetiwerowi nierówny ;) O ile w szamańskiej imprezie był przede wszystkim suchy i brudno-ziemisty, to tutaj mamy do czynienia z jego złagodzoną wersją. Albo inaczej – nie jest pozbawiony ziemisto-dymnych aspektów (w końcu to wetiwer ^^), jednak wydaje się zdecydowanie bardziej soczysty i zielony, wibrujący i pełen soku. Zupełnie jak gdyby znaleźć się pośród morza dzikich traw, falujących pod podmuchami wiatru. Puste przestrzenie prerii ciągną się aż po horyzont, wokół nie uświadczysz żywej duszy.

Do głównego bohatera szybko dołączają świeże zioła, szałwia i tymianek. Rozcieramy w dłoniach grube liście i wiotkie łodygi, aby następnie dorzucić pachnącą wiązkę do wieczornego ogniska. Zapach nabiera esencjonalnej słodyczy, stopniowo gęstniejąc i stając się odrobinę żywiczny i kadzidlany.
Jeśli Cowboy Grass ma opowiadać o Dzikim Zachodzie, to faktycznie zdecydowanie bardziej niż do spędu bydła, nadaje się do napadów na banki, jak chce tego oficjalne strona D.S.&Durga. Nie jestem zbytnią fanką westernów, ale myślę, że taki młody Clint Eastwood do sportretowania zapachu nadałby się idealnie. Nieco zadziorny, odpowiednio mrukliwy i trochę cyniczny. Trawa w nazwie się zgadza, ale to nie tylko kowboj, to rewolwerowiec musiał być ;) 



No i cóż mogę rzec na koniec? Ameryka nie jest dla mnie przedmiotem szczególnej fascynacji, ale opowieści duetu D.S.&Durga słucham jak urzeczona ;)


Źródła ilustracji:
nps.gov
telegraph.co.uk

4 komentarze:

  1. Mississippi lubię, choć mnie wydaje się tylko" łagodniejszą wersją Fumidusa. Natomiast Cowboy Grass jeszcze nie poznałam. I chyba będę musiała się pospieszyć, bo teraz może szybko zniknąć. ;)
    Zaś stylistyki westernowej po prostu nie-cier-pię. Fuj! O fascynacji, nawet nieszczególnej, nie może być mowy. ;) [więc jak mam Durgi opisywać? ;) Dylemacik taki mały ^^ ]
    Za to czytało się Twoje słowa jak zawsze ciekawie. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano, coś z Fumidusa ma ;) Teraz już sama nie wiem, który bardziej mi się podoba. Być może to faktycznie kwestia "łagodności"; MM nie wywołał u mnie w domu żadnych żywszych komentarzy (może to już kwestia przyzwyczajenia ;p), natomiast przy Fumidusie obdarzono mnie podejrzliwym spojrzeniem i pełnym zaniepokojenia pytaniem "Znowu spaliłaś garczek?".

      Heh, westerny też mnie specjalnie nie pociągają, ale kilka mi się zdarzyło przypadkiem obejrzeć (na zasadzie "z nudów").

      Aj dziękuję, zakłopotanam jak zwykle... ^^

      Usuń
  2. Brzozowy dym + kadzidło - to brzmi nader zachęcająco. Może jednak w końcu wybiorę się potestować te Durgi ;)

    OdpowiedzUsuń