Uwielbiam
ten moment, gdy na sali kinowej zapada ciemność, kończy się blok mniej lub bardziej przygłupich reklam i
z czarnej głębi ekranu powoli wynurzają się pierwsze zarysy formujące się w
otwarcie opowieści. Rozbuchane oczekiwania jeszcze szaleją, nieposkromione
goryczą zawodu, która nierzadko wysuwa się na pierwszy plan, gdy w miarę
trwania filmu coraz wyraźniej okazuje się, że z obiecanej magii będą nici.
Podobnie
ma się rzecz w momencie, gdy z cichym szelestem przewracam pierwsze strony
nowej książki (ha, a gdy nowa książka jest częścią
cyklu, to już w ogóle, jestem jak uzależniony na widok postawionego przed nim
stymulatora ;P). Albo gdy odpalam nową, wyczekiwaną długo
płytę.
I
zupełnie podobnie jest, gdy rozrywam kopertę i wydobywam z niej niewielki,
plastikowy bądź szklany walec zawierający mililitr lub dwa pachnącej cieczy,
która wcześniej zdołała zasiać w moim umyśle demona rozbudzonych nadziei. Nie,
nie naciskam od razu spustu atomizera (albo nie wyrywam
wciśniętego koreczka, przy moich zdolnościach rozchlapując przy tym wokół
połowę zawartości – jeszcze pół biedy jak większość tego na siebie, byle nie w oko, co mi się zdarzało ^^)
– obracam fiolkę w palcach, pieszcząc umysł obietnicą niezapomnianych doznań.
O
tak, przeciągam jak długo się da tę cudowną chwilę między ustami a brzegiem pucharu.
Cóż,
kiedyś jednak trzeba zabrać się do rzeczy
;)
Nie
dziwota, że gdzieś na mieliznach podświadomości kołacze się niepokój, bo
oczekiwania balansują na krawędzi. Nie raz zdarzało się, że spadały z niej na sam dół, rozkwaszając się na
pomidorową miazgę. Zdarzało się też, że niby zawisały gdzieś wpół drogi, i wtedy nie bardzo wiadomo, cieszyć się czy nie
– bo w sumie nie jest źle, ale zachwytu też nie ma…
Ale
gdy zdołały do końca utrzymać równowagę na cienkiej grani… - eksplozja
nagromadzonych emocji, ekstatyczne katharsis, mentalny orgazm, whatever – miejsce w pamięci zapewnione.
A w interesującym nas przypadku – natychmiastowa werbalizacja uczuć kłębiących
się w duszy – chcę mieć flakon! ;P
Tak,
kiedyś chcę mieć flakon Shams od Memo
*_*
Zapomnijcie
o gorących płomieniach i pożodze; otwarcie to co prawda ogień, ale oglądany z
pewnej odległości. Albo daleki poblask migotliwie rozświetlający mrok panujący w murach jakiegoś prastarego sanktuarium. Wystarczy podejść bliżej, by poczuć, że ktoś sypnął w
palenisko garść ziół – czarny pieprz nadaje kompozycji ostrości, złagodzonej
powiewem szafranowej słodyczy. Smugi dymu zastygają w powietrzu na podobieństwo
srebrnych nici, przetykających cienie tańczące na ścianach. Piękny kadzidlany powiew
porywa zmysły, każąc zapomnieć o świecie nieskąpanym w blasku rzucanym przez Shams.
Do
zapachu powoli wkrada się labdanum; może nie w swojej najbardziej gorzkiej i
dymnej postaci, lecz wystarczająco potężnej, by wprawić widza w niemy zachwyt. Szorstkie
podmuchy wetywerii mogłyby wzbudzać grozę, gdyby nie wyważona suchość tchnąca
pradawnym spokojem.
Czymże
jednak byłaby światłość bez ciemności? Czy w ogóle miałaby rację bytu? Dlatego
miękki agarowy mrok jest tu jak najbardziej na miejscu, trwa na rubieżach blasku,
pochłaniając świetliste pocałunki cypriolu; rozcieńczając blask na podobieństwo
przenikającej się barwy mieszanych farb.
W
fazie końcowej mrok nie zdoła jednak do końca objąć władzy nad zapachem. U
swego zmierzchu Shams cichnie,
zatapiając się w gęstej ambrowej przytulności, podprawionej leniwą słodyczą bobu
tonka i otulonego ciepłymi objęciami kaszmeranu. Całość nie zostaje jednak
pozbawiona pierwiastka skórzastego labdanum – ale to i dobrze, wszak czyż wypadałoby,
aby demon solarny stał pluszowym strażnikiem domowego ogniska? Nie, on zgaśnie,
zmieniając się w garść popiołu, ulatującą z wiatrem na kształt srebrzystej mgły.
O
tak, gdy tylko zniknie, aż chciałoby się go przywołać po raz kolejny, i kolejny…
Nuty
głowy: szafran, imbir, pieprz, róża
Nuty
serca: wetyweria, cypriol
Nuty
bazy: labdanum, dziegieć, styrax, balsam Tolu, bób tonka, oud
P.S.
A
ja zmykam zaliczyć mój ulubiony kinowy
moment; tym razem pomoże mi w tym wielce ambitne dzieło o przygodach
pewnego mutanta z wysuwanymi pazurami… W zasadzie nie obiecuję sobie zbyt
wiele, więc jest nadzieja, że zawód emocjonalny
nie dojdzie do głosu ;P
Pierwsza
ilustracja pochodzi z odmętów dysku; kolejne są autorstwa Benity Winckler KLICK
Tyle się o Shams naczytałam, a jeszcze nie znam. :( Nic to, bo jest już na liście "próbek do zdobycia" (Twój opis przyspieszył bieg po notatnik ;)).
OdpowiedzUsuńTak, tak;zachęcam do testów!
OdpowiedzUsuńWiem, że wrażenia subiektywne mogą okazać się marnym wyznacznikiem, ale w tym przypadku zaryzykuję bez wahania ;)
Demon solarny? Niedobra Akiyo, znów wodzi ludzi na pokuszenie ;)
OdpowiedzUsuńZnaczy, że udało się osiągnąć cel ;P
Usuń