niedziela, 18 sierpnia 2013

Blask

Uwielbiam ten moment, gdy na sali kinowej zapada ciemność, kończy się blok mniej lub bardziej przygłupich reklam i z czarnej głębi ekranu powoli wynurzają się pierwsze zarysy formujące się w otwarcie opowieści. Rozbuchane oczekiwania jeszcze szaleją, nieposkromione goryczą zawodu, która nierzadko wysuwa się na pierwszy plan, gdy w miarę trwania filmu coraz wyraźniej okazuje się, że z obiecanej magii będą nici
Podobnie ma się rzecz w momencie, gdy z cichym szelestem przewracam pierwsze strony nowej książki (ha, a gdy nowa książka jest częścią cyklu, to już w ogóle, jestem jak uzależniony na widok postawionego przed nim stymulatora ;P). Albo gdy odpalam nową, wyczekiwaną długo płytę.
I zupełnie podobnie jest, gdy rozrywam kopertę i wydobywam z niej niewielki, plastikowy bądź szklany walec zawierający mililitr lub dwa pachnącej cieczy, która wcześniej zdołała zasiać w moim umyśle demona rozbudzonych nadziei. Nie, nie naciskam od razu spustu atomizera (albo nie wyrywam wciśniętego koreczka, przy moich zdolnościach rozchlapując przy tym wokół połowę zawartości – jeszcze pół biedy jak większość tego na siebie, byle nie w oko, co mi się zdarzało ^^) – obracam fiolkę w palcach, pieszcząc umysł obietnicą niezapomnianych doznań.
O tak, przeciągam jak długo się da tę cudowną chwilę między ustami a brzegiem pucharu.

Cóż, kiedyś jednak trzeba zabrać się do rzeczy ;)

Nie dziwota, że gdzieś na mieliznach podświadomości kołacze się niepokój, bo oczekiwania balansują na krawędzi. Nie raz zdarzało się, że spadały z niej na sam dół, rozkwaszając się na pomidorową miazgę. Zdarzało się też, że niby zawisały gdzieś wpół drogi, i wtedy nie bardzo wiadomo, cieszyć się czy nie – bo w sumie nie jest źle, ale zachwytu też nie ma…
Ale gdy zdołały do końca utrzymać równowagę na cienkiej grani… - eksplozja nagromadzonych emocji, ekstatyczne katharsis, mentalny orgazm, whatever – miejsce w pamięci zapewnione. A w interesującym nas przypadku – natychmiastowa werbalizacja uczuć kłębiących się w duszy – chcę mieć flakon! ;P
Tak, kiedyś chcę mieć flakon Shams od Memo *_*



Zapomnijcie o gorących płomieniach i pożodze; otwarcie to co prawda ogień, ale oglądany z pewnej odległości. Albo daleki poblask migotliwie rozświetlający mrok panujący w murach jakiegoś prastarego sanktuarium. Wystarczy podejść bliżej, by poczuć, że ktoś sypnął w palenisko garść ziół – czarny pieprz nadaje kompozycji ostrości, złagodzonej powiewem szafranowej słodyczy. Smugi dymu zastygają w powietrzu na podobieństwo srebrnych nici, przetykających cienie tańczące na ścianach. Piękny kadzidlany powiew porywa zmysły, każąc zapomnieć o świecie nieskąpanym w blasku rzucanym przez Shams.


Do zapachu powoli wkrada się labdanum; może nie w swojej najbardziej gorzkiej i dymnej postaci, lecz wystarczająco potężnej, by wprawić widza w niemy zachwyt. Szorstkie podmuchy wetywerii mogłyby wzbudzać grozę, gdyby nie wyważona suchość tchnąca pradawnym spokojem.

Czymże jednak byłaby światłość bez ciemności? Czy w ogóle miałaby rację bytu? Dlatego miękki agarowy mrok jest tu jak najbardziej na miejscu, trwa na rubieżach blasku, pochłaniając świetliste pocałunki cypriolu; rozcieńczając blask na podobieństwo przenikającej się barwy mieszanych farb.  


W fazie końcowej mrok nie zdoła jednak do końca objąć władzy nad zapachem. U swego zmierzchu Shams cichnie, zatapiając się w gęstej ambrowej przytulności, podprawionej leniwą słodyczą bobu tonka i otulonego ciepłymi objęciami kaszmeranu. Całość nie zostaje jednak pozbawiona pierwiastka skórzastego labdanum – ale to i dobrze, wszak czyż wypadałoby, aby demon solarny stał pluszowym strażnikiem domowego ogniska? Nie, on zgaśnie, zmieniając się w garść popiołu, ulatującą z wiatrem na kształt srebrzystej mgły.
O tak, gdy tylko zniknie, aż chciałoby się go przywołać po raz kolejny, i kolejny…

Nuty głowy: szafran, imbir, pieprz, róża
Nuty serca: wetyweria, cypriol
Nuty bazy: labdanum, dziegieć, styrax, balsam Tolu, bób tonka, oud

P.S.
A ja zmykam zaliczyć mój ulubiony kinowy moment; tym razem pomoże mi w tym wielce ambitne dzieło o przygodach pewnego mutanta z wysuwanymi pazurami… W zasadzie nie obiecuję sobie zbyt wiele, więc jest nadzieja, że zawód emocjonalny nie dojdzie do głosu ;P

Pierwsza ilustracja pochodzi z odmętów dysku; kolejne są autorstwa Benity Winckler KLICK 

4 komentarze:

  1. Tyle się o Shams naczytałam, a jeszcze nie znam. :( Nic to, bo jest już na liście "próbek do zdobycia" (Twój opis przyspieszył bieg po notatnik ;)).

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, tak;zachęcam do testów!
    Wiem, że wrażenia subiektywne mogą okazać się marnym wyznacznikiem, ale w tym przypadku zaryzykuję bez wahania ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Demon solarny? Niedobra Akiyo, znów wodzi ludzi na pokuszenie ;)

    OdpowiedzUsuń