wtorek, 23 października 2012

Czerń otulająca


Wyznając szczerze do tego zapachu podchodziłam z dużą dozą sceptycyzmu, nie spowodowanego bynajmniej negatywnymi opiniami, ale absurdalną ceną flakonu i całą tą platynowo-luksusową otoczką. Nie przemawia to do mnie, więc ignorowałam demonstracyjnie ;)

Tak więc sampel stał w pudle i czekał, czasem tylko obwąchiwałam odkorkowany wylot, usiłując dociec, czy faktycznie zawartość zasługuje na wszystkie peany na swoją cześć.
W końcu nadszedł więc czas, aby przejść do czynu i oddziewiczyć atomizer.
I cóż mogę stwierdzić w wyniku tego eksperymentu? Tyle, że za tymi, co chwalą Black Cube stoi słuszność.

Bo na pochwały Black Cube zasługuje. Plotki o podobieństwie do Dark Aoud od Montale tylko podsycały moją ciekawość, bo ten drugi jest mi miły wielce. I faktycznie, jest w tych pogłoskach ziarno prawdy.

Początek popycha w czułe, acz zdecydowane objęcia agaru i różowego pieprzu. Pieprz, jak to pieprz, przez chwilę wibruje w nosie, musujący i rześki, lecz po chwili wypala się niczym garść prochu, ustępując miejsca agarowi odzianemu w nuty kadzidła. Dodatkowo ktoś sypnął garść kardamonu, gałki muszkatołowej, kolendry, a także nieco gorzkiego wetiweru. Cała ta mieszanka wygrywa prawdziwie piękną melodię; pełną mocy i nieskrywanych emocji. Aż się posłużę ilustracją muzyczną, która uparcie kojarzy mi się z tym zapachem ;)


Z czasem Black Cube nieco łagodnieje, a na pierwszy plan wysuwają się nuty drzewne. Nieco słodkawy sandałowiec w towarzystwie ostrego cedru bez wysiłku dotrzymują kroku agarowej głębi. Czy możecie wyobrazić sobie zapach jednocześnie nieprzenikniony i nieugięty, a równocześnie miękki i otulający niczym peleryna z czarnego aksamitu, opadająca fałdami aż do ziemi? Tak właśnie Czarny Sześcian zachowuje się w moim przypadku.

A trwa naprawdę długo, dogasa powoli czając się na skórze w postaci ambrowej bazy, wysyconej ostatnimi oddechami kadzidła i topniejącego oudu. Finisz ma, zaiste, równie urodziwy co początek; zamyka się w sobie niczym zasklepiająca się głębia, wsysająca z powrotem pachnące nitki, którymi przez chwilę oplatała swego wybrańca.

Oj, nie miałabym nic przeciwko używaniu Black Cube, aczkolwiek nie czuję niszczycielskiego pożądania, które kazałoby mi lamentować nad ceną flakonu. Zachwyt nie miał wystarczającej siły przebicia, nawet nie musiałam toczyć ze sobą aż takiej walki wewnętrznej (no, może przez jakąś minutę ^^)



Zdjęcie księżyca pochodzi z wunderground.com ; reszta z youtube'a jak widać ;) 



4 komentarze:

  1. Mnie wygranie wewnętrznej walki znakomicie ułatwiła obecność w butelce opiłków platyny nazywanych przeze mnie czule paprochami. Nie lubię takich urozmaiceń. Ale zapach... Klękajcie narody.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to się zgadza, że paprochy ;) Ma dodatek wędrujące, bo w moim samplu całkiem sporo tego pływa przy dnie.
      A zapach zaiste niecnie piękny...

      Usuń
  2. Otoczka nie zachęca, delikatnie mówiąc. [tak się czasem zastanawiam: czy snobowanie się na nie-snobizm to w dalszym ciągu jest snobowanie? ;)) ] Ale sam zapach godzien jest pokonywania własnych uprzedzeń.
    W każdym razie mnie Twoja wizja przekonuje. A Romeo i Julia Prokofiewa to już w ogóle miodzio! :))
    Od zakupu flakonu powstrzymuje mnie póki co cena; trochę jednak za wysoka jak na pachnidło w tym typie. Mogliby zmajstrować wersję bez platyny. ;> (wiem, że nigdy do tego nie dojdzie ale pomarzyć zawsze wolno. ;) )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mówisz, że to jakiś specjalny podgatunek, antysnobistycznych snobów?
      Oj, gdyby powstała wersja "uboższa" (i o połowę tańsza...? ;P) pewnie musiałabym po raz kolejny stoczyć walkę wewnętrzną, a tym razem przeciwnik byłby paradoksalnie lepiej uzbrojony ;)

      Usuń