Zgodnie
z planem, wędrówki po oudowym uniwersum ciąg dalszy ;) Tym razem jeśliby chcieć
podążyć zgodnie z sugestią zawartą w nazwie, to powinno się trafić do perskiego
miasta na terenie dzisiejszego Iranu. Zapewne nie wzgardziłabym możliwością
zobaczenia kilku zabytków i ruin, ale moje skojarzenia powędrują tym razem w
innym kierunku.
Oud Ispahan
może być niczym opowieść Szeherezady, jedną z setek historii, przepływających
gdzieś całkiem blisko lub bardzo daleko, setki lat temu bądź wcale nie tak
dawno. Tak więc w mojej głowie pojawiło się skojarzenie nieco odległe, ale w
końcu skoro już tam zawitało, to dlaczego od razu je przepędzać? ;)
Aby wejść w klimat,
ilustracja muzyczna na początek; moim skromnym zdaniem jedna z najpiękniejszych
arii operowych.
Ta
opowieść wcale nie zaczyna się od gwałtownego wybuchu namiętności ani
zmasowanego ataku duszących składników – bo na początku Oud Ispahan zaskakuje… delikatnością. Heh, nie wiem, czy użyłam właściwego słowa; może to tylko kwestia
osobistego odbioru, więc ujmijmy rzecz bardziej neutralnie – stosunkowo małą
siłą rażenia ;) Bo przyznam szczerze, nie tego się spodziewałam po kompozycji,
w której składzie widnieją róża i agar. Na mojej skórze pierwsze takty należą
do innego duetu. Otwarcie jest ciche niczym szept, osiadający na ciszy mgiełką introwertycznego
labdanum.
Gorzka
kropla suchej paczuli czai się w rzucanych ukradkowo spojrzeniach
i kiełkującej gdzieś w głębi duszy fascynacji. Labdanum w tym przypadku nie
epatuje dymną ostrością (niestety), ani nie spycha zapachu w mroczne otchłanie,
ni inne równie klimatyczne odmęty… (co
tak lubię ^^)… – ale bardziej potęguje
pełne napięcia oczekiwanie, niczym preludium do mającego za chwilę nastąpić
wybuchu niespodziewanych uczuć.
Bo
w końcu róża i oud w składzie do czegoś zobowiązują, czyż nie? ;>
Nie
upłynie nawet kwadrans, gdy jasne stanie się, że zwodnicze milczenie otwarcia nie
skończy się na letnich emocjach. Umysł mąci coraz bardziej wkraczająca z
wdziękiem na scenę róża, głęboka i aksamitna, o płatkach grubych i pełnych
soku. Z każdą chwilą wybrzmiewa coraz głośniej w rytm bijącego w tle agarowego
serca.
I
właśnie to serce, początkowo ukryte, a z czasem skupiające na sobie całą uwagę
stanowi moim zdaniem najpiękniejszą odsłonę Oud
Ispahan. Uparcie i konsekwentnie agar przejmuje kontrolę nad resztą składników;
najpierw wybijając się na pierwszy plan pod postacią zachłannej, ostrej, nieco kwaśniej
nuty, przywodzącej na myśl nieco złagodzony Un
Air d’Arabie Oud od Maison Dorin.
Gdy
rozbuchany agar już umocni się na swojej pozycji, spuszcza z tonu, pozwalając
oblec się oleisty sandałowiec. W błogim zapomnieniu tonie w jego objęciach, nie
chcąc przebudzić się i narazić na odejście w niepamięć.
I
tak trwa na skórze; trwa niczym wspomnienie dawnego zrywu uczucia z
zamierzchłych dni…
Ilustracje
pochodzą z filmu Człowiek, który płakał. , znalezione różnych miejscach . W gruncie rzeczy to też przypadek przewidywalnej historii w ładnej formie, ale
mam do niego sentyment ;) I dzięki niemu odkryłam przed laty Poławiaczy pereł…
Kurcze, żałuję że moja skóra tak nie lubi oudu.Na mnie to zgrany romans róży z oudem gdzie róża jest zniechęcona a agar przypalony i szorstki jak papier ścierny.
OdpowiedzUsuńCóż, nie dla mnie ta opowieść.
A to fakt, rzadko na mnie oud się paskudzi ;)
OdpowiedzUsuńAle szorstki jak papier ścierny też nie brzmi specjalnie odstręczająco... ;)
Brzmi bardzo ciekawie ("brzmi" także dzięki Poławiaczom :) ). Nie znam ale to się powinno zmienić. :)
OdpowiedzUsuńZa to jakoś nigdy nie miałam ochoty na seans Człowieka, które płakał; dawno temu przeczytałam negatywną recenzję i czemuś utkwiła mi w głowie.
Ja oglądałam z koleżanką jeszcze za czasów głębokiego liceum (bo Johnny... ;P) i wtedy uznałyśmy, że ładny (bo Johnny taki ładny... ;P).
UsuńNie wiem, co miałabym do powiedzenia na temat tego filmu teraz, aż tak ciekawa nie jestem, żeby do niego wrócić... ;)