poniedziałek, 23 września 2013

Powrót

Oj, trochę górnolotnie zabrzmiało, niech więc będzie powrocik ;)
Tym razem to nie lenistwo było przyczyną mojego milczenia, tylko nagły nawał zaległości (czyli poniekąd lenistwo… ^^) oraz późniejsze małe wakacje.
I właśnie na rozruch naspamuję dziś kilkoma obrazkami z mojego krótkiego wyjazdu :)

Może i nie do końca na temat, zważywszy na profil mojego bloga, ale co tam.
Miejsce podróży więcej podniecenia wzbudzało w koleżankach; mnie, wyznaję uczciwie, ciągnie w inne rejony. Jest jednak w Wiedniu coś (poza ogólną ciekawością świata ^^), co sprawiło, że również zapragnęłam się tam znaleźć
A konkretnie TO:


Było ich więcej; niestety nie te, na których zależało mi najbardziej – Triumf Śmierci jest w Prado (obok Ogrodu rozkoszy ziemskich, jeden z nielicznych argumentów, sprawiających, że chciałabym pojechać do Madrytu ;) ), a Szalona Małgorzata w Antwerpii. Ale Myśliwi na śniegu to mój numer trzy, więc i tak byłam wzruszona ;)

No i był jeszcze drugi powód, tam w środku:


Od razu po wejściu zorientowałam się, że jest w ostatniej sali; mijałam kolejne dzieła, starałam się skupić na Rubensach i Memlingach, ale serce biło mi szybciej, na myśl, że zaraz ujrzę TO:



Niestety, za możliwość zrobienia własnego zdjęcia Boshowi kazali dopłacać 5 euro do biletu za 8. Skąpa jestem, poza tym fundusze miałam ograniczone, tym bardziej, że to był ostatni dzień naszego pobytu. Uznałam, że wrażenia będę musiała zachować w sercu, a nie w cyfrowej pamięci aparatu. No i w sumie skoro i tak bez trudu można wydobyć Sąd Ostateczny z odmętów Internetu…


Gotyk się zawsze obroni, ale były już na mojej drodze katedry większe i dostojniejsze.

Wstęp za darmo – oczywiście tylko do kraty, dalej trzeba płacić :)
A wokół tabuny turystów, gwar, hałas i tłok. Idealna atmosfera dla chwili obcowania ze średniowieczną doskonałością, nie ma co ;P

A potem 343 stopnie i kolejne 4 euro. Warto było?

Wróciłyśmy tam jeszcze kiedyś po zmroku, i muszę przyznać, że umiarkowane wrażenie natychmiast prysło – półmrok, chwiejny blask świec, cudowne opary kadzidła i przytłumione głosy wyśpiewujące modlitwy.

Zaliczyłyśmy oczywiście też Schönbrunn.

 
Wraz z setkami innych odwiedzających; po zapłaceniu horrendalnej ceny za bilet, musiałyśmy czekać ponad godzinę, aż będziemy mogły wejść ;)

Nie żywię aż takiej namiętności do postaci cesarzowej Elżbiety, jak reszta naszej grupy, ale w takich miejscach łatwo puścić wodze fantazji i przenieść się w czasie.
No dobra, może to prostu mnie niewiele potrzeba ;P

A tam trzymają Pocałunek ;)
Ma dla siebie całą ścianę, czarne tło i wygaszone światła w pomieszczeniu, można przysiąść na jednym z krzeseł i gapić się do woli. Istna magia symbolu.
Wyznam pewną rzecz – lubię kubeczki z Klimtem ;) (Nie, nie chcę żeby to zabrzmiało, że jak Bosh to stoję z nabożną czcią, a Klimt to na porcelanę się nadaje; po prostu lubię kubki z malarstwem. Ale akurat wolę inne dzieła niż Pocałunek). Chciałam nawet sobie jakiś przywieźć, ale po dwóch dniach miałam dość – na każdym rogu sklep z pamiątkami, a tam orgia Klimtów, Mozartów i Sisi– kubki, parasole, długopisy, notesiki, podkładki pod kubki, torebki, misie (!), zapalniczki, koszulki, chusteczki higieniczne, naparstki, popielniczki, talerze, wachlarze… dziwne, że papieru toaletowego z Pocałunkiem nie znalazłam. 

Przez moment poczułam, że mogłabym mieszkać w budynku takim, jak Dom Hundertwassera, ale potem pomyślałam o tych wszystkich pielgrzymkach turystów codziennie pod oknami…

Nie zawsze było całkiem poważnie ;)
Nie, ja nie zaliczyłam żadnej karuzeli. Pan z obsługi jednej z nich był ciekawy czym my jesteśmy, bo skojarzyłyśmy mu się z jakąś parą artystów stylizujących się na XIX-wieczny cyrk :D

Jejejej! Mają tam Neko Cafe!

Były też ulice, te ładniejsze


I te bardziej zwyczajne

Prawie jak Zaułek Niewiernego Tomasza!



Były też bulwary, równie syfiaste, co w Krakowie ;P


Ha, nie mogłam darować sobie zdjęcia pozostałości murów z czasów rzymskich!

To nie mój styl, ale tak powinna wyglądać opera! Ten budynek w Krakowie to niby też opera, ale… no dobrze, nie kontynuujmy ;P

Z naszych miejsc dla ludu, na czwartym piętrze z boku, było widać nieco ponad połowę sceny, ale jak się wstało i wychyliło, to było zdecydowanie lepiej ;) Za to akustyka genialna; gdy niecny Mario Cavaradossi schował się w kąt sceny, w którym nijak nie mogłyśmy go dostrzec, nadal idealnie słyszałyśmy E lucevan le stelle.

I na koniec pierwszego aktu palili PRAWDZIWE KADZIDŁO! Avignon na Tosce! Piszczałam z zachwytu ;P


Nie tylko duch został rozpieszczony, skierowałyśmy swą uwagę również ku bardziej płochym rozkoszom ciała ;)



Nie mówię, że zapragnęłam golonki i sznycla (tfu!), ale po trzech dniach już rzygałam od nadmiaru cukru ;) 



Cóż rzec, podobało mi się. No i mają tam Bruegla i Bosha! Podróże to dobra rzecz ;)

Sąd Ostateczny pochodzi stąd

Reszta zdjęć moja.




4 komentarze:

  1. Jakiż piękny powrocik! Cóż za wspaniały spam! :)))
    Pokonanie 343 stopni i wydanie 4 euro bardzo rozsądne. Warto było po stokroć.

    Cieszę się, że wróciłaś. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za to ja się cieszę, że ktoś się cieszy z mojego powrotu ;)

      Usuń
  2. Taki spam to jak skarb. :)
    Wydaje się, że zaliczyłaś niezapomnianą wyprawę. Gratulacje!

    OdpowiedzUsuń