niedziela, 21 kwietnia 2013

Szkice z rozpadu


Konstatacja, iż na bloga znów wkradł mi się hiatus jest chyba aż nazbyt oczywista ;) O tym, że jestem osobą haniebnie niezorganizowaną oraz zazwyczaj wałkującą i przemyśliwującą na dziesiątą stronę, wszystko co mam napisać lub powiedzieć chyba już kiedyś wyznawałam. Jeśli więc jakimś cudem istnieje ktokolwiek, komu brakowało moich wynurzeń przez miesiąc, to mogę jedynie obiecać, że postaram się zaprząc oporny umysł do bardziej efektywnych działań ^^

Są zapachy, które pozostawiają mnie oniemiałą z zachwytu (lub wydającą z siebie głuchy jęk, w zależności od nastroju) – aczkolwiek zdarzają się one smętnie rzadko (choć być może gdyby miało to miejsce częściej nie byłoby w stanie wywołać takiego efektu).
Są takie, które na początku wydają się niespecjalnie atrakcyjne, jednak w miarę głębszych testów ujawniają swe porażające piękno i stają się równie pożądane, co te pierwsze.
Są też takie, które doceniam, poważam, i w ogóle, ale względem których żywszych uczuć wykrzesać z siebie nie umiem.
Są zapachy zwyczajnie ładne. A także te niespecjalnie ładne.
Są i w końcu koszmary zapachowe, kwalifikowane w ten sposób zazwyczaj czysto subiektywnie.
Ale zdarzają się również zapachy (lecz dzieje się to chyba równie rzadko, co w przypadku tych wspomnianych na samym początku), które wzbudzają we mnie czystą konsternację; po prostu sama nie wiem czy ostatecznie bardziej mnie pociągają czy odpychają.

I do tej ostatniej grupy zalicza się Coal od Andrei Maack.  

Wedle zamierzeń zapach ma być odzwierciedleniem szkiców węglem na papierze, jak i całego procesu twórczego kryjącego się za ich powstaniem.
Kiedyś, jakoś na etapie liceum i wczesnych studiów bodajże, gdy miałam fazę chcę zostać grafikiem i rysować komiksy namiętnie bazgrałam, szkicowałam, mnożyłam pozaplatane ornamenty, kanciaste twarze o smutnych oczach, miecze i łuki na marginesach (jak widać zawsze byłam monotematyczna ;P) i wyobrażałam sobie, że to co robię do czegoś się nadaje. Spuszczę miłosiernie zasłonę milczenia na efekty moich starań ;) (Aczkolwiek przez chwilę mogłam próbować się wykazać, gdy później kazano mi rysować garczki, groty i kości. Niestety, wtedy także nie odkryto we mnie iskry geniuszu ;P)
Pamiętam jednak suchą woń papieru i ciepło-zimny zapach węgla. I coś z tego wspomnienia faktycznie odnajduję, gdy zbliżam do twarzy nadgarstek muśnięty odrobiną Coal.



Otwarcie rysuje się intensywnie pieprzowym, wiercącym w nosie akordem roztartym na płacie suchego papieru. Powiew papirusu, który się tu objawia jest na szczęście słabo wyeksponowany – znaczy na szczęście dla mnie, bo do nut trawiastych w perfumach podchodzę z umiarkowanym entuzjazmem. A tutaj wszystko jest dodatkowo wysuszone na wiór, chciałoby się rzec, pozbawione wibrujących i soczystych przejawów życia.
Dość szybko do głosu dochodzi też suchy węgiel, początkowo chłodny i wyostrzony jałowcem, a obrazy jakie szkicuje z jednej strony wzbudza niepokój, lecz drugiej nie pozwala oderwać od siebie wzroku i przyciąga z hipnotyzującą mocą.
Szare smugi kadzidła osiadają wśród czarnego pyłu gorzkimi nutami spalenizny; stara, dawno wyprawiona skóra ociera się o policzek, niczym znoszona kurtka, na której oparliśmy głowę.

Przez moment nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że obecna jest tu jakaś chemiczna nuta, coś jakby nadpalone kable. Dziwne to, wiem, ale nic nie poradzę ;) Obca i turpistyczna, przywodząca na myśl kolejne stadia rozpadu i defragmentacji .

Z czasem jednak przychodzi ocieplenie i do zapachu wkrada się subtelna nuta cedrowego drewna i muśnięcie suchego paczuli. Suchego, ale nie gorzko-ziołowego, lecz skręcającego w stronę przytulnej… słodyczy? Słodycz to być może jednak zbyt mocne słowo, jednak nie da się ukryć, że zapach staje się jakby delikatniejszy. Wrażenie gryzącego dymu rozwiewa się, a na skórze pozostaje jedynie wspomnienie delikatnego poblasku ognia gdzieś w oddali… ognia, który obdarowując ciepłem, lecz równocześnie spala na popiół i obraca w niebyt.


Cóż więc sprawia, iż Coal wywołuje we mnie mieszane uczucia, skoro to, co napisałam powyżej wydaje się raczej świadczyć o pozytywnych wrażeniach? Problem leży w tym, że dla mnie to bardziej zapach do podziwiania niż do noszenia – w użyciu globalnym staje się odrobinę zbyt męczący. Podobnie czułam się testując Petroleum; fascynacja zamieniała się w irytację, gdy zapach zaczynał stawać się zbyt nachalny. (Aczkolwiek skrycie podejrzewam, że ta nieszczęsna skóra mnie drażni, bo generalnie inne nachalne i killerowate zapachy jakoś mi nie przeszkadzają… ^^).

Absolutnie jednak nie mam zamiaru pozbywać się mojego sampla i do testów szczerze zachęcam, bo zaiste zapach jest ich wart.


Wszystkie ilustracje to rzecz jasna obrazy Zdzisława Beksińskiego; można ich znaleźć w Internecie multum, chociażby tu 




1 komentarz:

  1. No patrz, akurat tak sobie zajrzałam tutaj z głupia frant i co? Świeży wpis! :)I to jaki... Dawno nie czułam się tak zachęcona recenzją czegokolwiek. :P Na pewno w dużej mierze jest to zasługa idealnego powiązania tekstu z obrazami Beksińskiego, ale fakt faktem - t o powąchać MUSZĘ. I nie zniechęcają mnie nawet palone kable. Uważaj, bo zaczynam na poważnie rozważać termin dogodny do zwalenia Ci się na łeb!

    OdpowiedzUsuń